Juanita przyspieszyła kroku. Za budynkami portowymi stał w zatoczce zdezelowany autobus z wybitą szybą. Część przyjezdnych weszła do środka. Dziewczyna też. Bob wskoczył w ostatniej chwili. Jego ciekawość sięgała szczytu. Ale miejsca, w którym wszyscy opuścili pojazd, naprawdę się nie spodziewał. Wysoki, szary mur z odpadającymi płatami tynku skrywał nie co innego, tylko… cmentarz!
Kiedy wysiedli przed bramą i wykutą w granicie starą sentencją “Lasciate ogni speranza”, chłopiec kompletnie zgłupiał.
– Idzie na cmentarz? – wystukał, przyspieszając.
Juanita weszła przez bramę, kierując się w lewo. Widać było, że zna teren. Cmentarz był bardzo stary. Data 1882 nieco rozjaśniła Bobowi sytuację.
– Muszę sprawdzić w miejskiej bibliotece. W dziale historycznym – mamrotał. Czasem lubił mówić do siebie. To mu dodawało odwagi. – Tutaj są potężne grobowce! Na naszym miejskim cmentarzu w Rocky Beach nikt już takich nie buduje. Chyba nawet nie wolno! Leżą tylko płaskie płyty rozrzucone malowniczo wśród zadbanych trawników. Nie sadzi się ani drzew, ani krzewów. Doprawdy, czasem wygląda to jak boisko do gry w golfa. Co innego tutaj! Alejki, drzewa cedrowe, wysokie trawy nigdy nie strzyżone, figury aniołów o utrąconych, kamiennych skrzydłach i grobowce niczym pałace bogatego szejka! – Bob tak był zafascynowany miejscem, w którym się znalazł, że przez moment stracił Juanitę z oczu. – Gdzie ona jest? Tam, obok rzeźby kobiety bez twarzy. Tej której czas wyjadł oczy i usta.
Juanita skręciła w alejkę, jeszcze trzy lub cztery kamienne krzyże upamiętniające rozbitków “Santa Maria dei Graziae”, która zatonęła u wybrzeży wyspy w roku pańskim 1890. I cisza. Nikogo.
Bob kręcił się niczym blaszany bąk-zabawka. Wokół szumiały stare klony o czerwonych liściach, pachniały nieznane zioła, z trawy poderwały się dwa motyle. Juanity nie było. Umilkł stukot jej wąskich obcasików o betonowe płyty. Cisza jak na cmentarzu.
Bob czuł, że się poci. Obiegł kwartał w kółko, potknął się o jakiś głaz czy odłupany kawał granitu, rozciągnął się jak długi i zastygł w bezruchu. Zza ściany sąsiedniego grobowca dolatywały stłumione głosy. Podniósł się ostrożnie, otrzepał z kurzu i przyłożył ucho. Wyraźnie dudniło. Z wnętrza budowli przypominającej średniowieczny zamek w Szkocji, choć o znacznie zmniejszonych gabarytach, dobiegały pojedyncze słowa. Głuchy pogłos nie pozwalał niczego zrozumieć. Na dodatek wmieszał się jeszcze szum czegoś, jakby gigantycznego wentylatora nastawionego na maksymalne obroty.
– Co to? – zezłościł się, wymiatając resztki trawy z uszu. Gadający grobowiec? Film z czasów, gdy powstawały pierwsze horrory w rodzaju doktora Mabuse? – Opanował się i przykucnął, przykładając ucho do szpary. – Gadają? Czy to nieboszczycy? – poczuł podmuch zimna. Z grobowca wiało. Nie tylko grozą. Wstał i cichutko, na czworakach, obszedł budowlę ze wszystkich stron. Od frontu, na czarnej wypolerowanej płycie widniał złoty, zatarty napis: grobowiec rodziny Whitehouse’ów. I data: 1902 rok. Żelazna krata przylegała ciasno. Nie dała się odsunąć. Ale, co zauważył, gdy tylko dłonią dotknął prętów – głosy umilkły. Ucichł także wentylator. Wokół zapanowała doprawdy grobowa cisza. Jeśli nie liczyć cichych kroków w alejce. Bob błyskawicznie odskoczył w gęste krzaki. Poczuł zapach gorzkich ziół łaskoczących mu usta i kark. Zatkał palcami nos, żeby nie kichnąć. Bał się wysunąć głowę. Drżącymi palcami ustawiał ostrość w lornetce. Kroki zbliżały się. Zza gipsowej figury ze złotą niegdyś lirą, z której zostały tylko dwie nogi i fałda szaty, wyszedł młody, wybrylantowany mężczyzna podobny do Ala Capone’a z czasów prohibicji.
– Roberto Montalban! -zaszemrał Bob, czując ciarki przebiegające mu po grzbiecie. – Co on tu robi? Czyżby szykował się czyjś pogrzeb? Najpierw Juanita, a teraz Roberto?
Mężczyzna wyjął przedmiot przypominający telefon komórkowy. Wcisnął kilka guzików, odczekał i powiedział w pustą przestrzeń.
– Montalban.
Zgrzytnęła krata. A raczej, mówiąc dokładniej, zaszemrała. Przesunęła się o dwa metry, odsłaniając wejście.
– Hasło? – zabrzmiał głuchy głos niczym ze środka trumny.
– Baretta.
Krata, tym razem bezszelestnie, zajęła pierwotne miejsce. Jakby nikt nie wszedł do tajemniczej szkockiej warowni, gdzie składowano zacne zwłoki ludzi z rodu Whitehouse’ów. Od stu lat!
Bob wyjął z kieszonki zieloną kredę i wyrysował wyraźną koniczynkę oraz znak +. Plus oznaczał obiekt końcowy. Ten poszukiwany. I znaleziony. Gdy się podnosił, poczuł na plecach złowróżbne dotknięcie. Takie, jakie czują ofiary, gdy im się przytknie lufę pistoletu. To BYŁ pistolet. Padając, poczuł silną woń macierzanki i piołunu.
Crenshaw tkwił już od godziny przed hotelem “Grazia Piena”. Signora Pergola wystawiała twarz i grube, opuchnięte stopy na ostatnie promienie październikowego słońca. Jej małe, wyplatane krzesełko skrzypiało przy każdym ruchu. Ulicą z rzadka przejeżdżały samochody, pędzili mali chłopcy na rolkach, a dwie dziewczyny o pięknych oczach tęsknie oglądały się za młodzieńcami. Było pustawo, nudno i potwornie duszno. Pete wściekał się w duchu na zadanie, które sam sobie wymyślił.
– Niech się coś dzieje! – szeptał, drepcząc tam i z powrotem po skwerku. – Zwariuję tu!
Autobus o brudnych, zabazgranych oknach zatrzymał się na wprost hotelu. Siedzący za kierownicą człowiek wrzasnął w kierunku pani Grazielli.
– Presto! Pardone!
Pete przystanął. Nie zrozumiał okrzyków, ale coś w wyglądzie autobusu go uderzyło. Te okna z zamalowanymi szybami. Niby nic. Zwykłe graffiti z biednej dzielnicy, reklama mydła w płynie i naga, biała dziewczyna pod palmą. Rysunki dość paskudne, w niewybrednym kolorze. I nikt nie wysiadał.
Crenshaw postanowił przyjrzeć się zjawisku z bliska. Zdążył akurat, gdy z holu hotelowego wyjrzał signor Vincenzo Pergola. Grubas skinął kierowcy. A potem zaczął się ruch. Otwarto jedno wyjście, ale Pete’owi nikogo nie udało się dostrzec. Obsługa z hotelu rozpostarła w poprzek chodnika coś na kształt parawanów. Co wynoszono lub kto wysiadał, pozostało tajemnicą. Ludzie uwijali się, stary milcząco oblizywał wargi, a pani Graziella nerwowo biegała z prawa na lewo. I z powrotem. Pete żałował, że oddał lornetkę Bobowi. Nie pozostało mu nic innego, jak przejść na drugą stronę ulicy i na własne oczy sprawdzić, co się dzieje. Już stawiał stopę na jezdni, gdy coś go powstrzymało. Zza węgła wyszedł… Mortimer. We własnej eleganckiej osobie. Przystanął na chodniku, tuż za tylnym kołem autobusu, i bezgłośnie poruszał ustami, jakby coś liczył.
– O, do diabła! – zaklął Pete, kryjąc się za pniem akacji. – Przyszedł tu, by śledzić poczynania rodziny Pergola, czy też… by coś sobie przypomnieć?
Mortimer potarł czoło, robiąc w tył zwrot. I wtedy przy krawężniku zatrzymał się samochód. Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn i siłą wciągnęło go do środka. Zanim Pete przeskoczył jezdnię, zielone auto odjechało.
Trzy, dwa, litera “T” i “A” – notował Pete na świstku wyjętym z kieszeni. Bob musi sprawdzić w rejestrze wozów. Po raz pierwszy pożałował, że nie ma telefonu komórkowego. Piekielna elektronika! Zawsze jej nienawidził! Tych wszystkich komputerów, dysków, portali i Internetu! Ale brak telefonu… Spojrzał w prawo. Nic. W lewo. Też nic. Żadnej budki, żadnego publicznego aparatu. Z hotelu? – pomyślał. – Nie! Rozpoznają go! Jeszcze raz zerknął na stojący autobus, który właśnie ruszał. Zjeżdżał w dół, mijając czerwone bugatti z lat trzydziestych. Pete zapatrzył się na sportową sylwetkę wozu. Jeden z tych egzemplarzy, który powinien stać w muzeum, a nie jeździć po wybojach nędznej dzielnicy. Nawet nie zauważył, że za czerwonym czai się… stary ford Jupitera.