– Pete!
Crenshaw obudził się. Dopadł otwartych drzwiczek.
– Jupe? Co tu robisz?
– Tropię. Łysego w czerwonym bugatti. Dał mi nieźle popalić! Mój staruszek nie ma tylu koni mechanicznych. Bob zadzwonił do Kwatery Głównej, że w Palermo Travel został Solo Catalucci. Postanowiłem śledzić faceta. Ale przyjechał do naszego hotelu.
– Tu się coś działo – Pete w skrócie zrelacjonował historię dziwnego autokaru i zachowanie ludzi. – Wyglądali, jakby coś wynosili w ukryciu.
– Przemyt broni? – zastanowił się Jupiter. – Bez sensu. Robiliby to raczej nocą…
– Nocą policja jest bardziej wyczulona. Jedźmy stąd, Jupe. Zapomniałem ci powiedzieć, że porwano pana myszka! Widziałem to na własne oczy!
Jupiter pokręcił głową.
– Mam dwie teorie: myszek zadarł z Włochami z hotelu albo z mordercą Clarissy Montez. I dziennikarza. Albo ze wszystkimi naraz. Tylko nic o tym nie wie, ponieważ stracił pamięć!
W Kwaterze Głównej nie zastali Boba.
– Gdzie on się włóczy? – zdziwił się Pete. – Tyle rzeczy trzeba sprawdzić w komputerze. Choćby numer zielonego samochodu! Ja nie potrafię się włamać do systemu służb miejskich. A ty?
Jupiter ogryzał kurze udko.
– Zwariowałeś? Tylko Andrews to umie. Ale spójrz! Znów poczta do ciebie. Sprawdzę.
Zbliżył twarz do ekranu i zgłupiał. Pete też oddychał przez nos, jakby nagle złapał katar stulecia.
– Widzisz to samo, co ja?
Pete z rozmachem usiadł na podłodze. Nie wierzył własnym oczom.
“Mamy waszego człowieka, jeśli nie przestaniecie wścibiać nosa w nie swoje sprawy, zginie!”
Jupiter nerwowo oblizywał wargi. Udko wypadło mu z ręki i spadło pod krzesło. Nawet się nie schylił.
– Mają Boba. Kto?
– Ci z hotelu. Na pewno nie Mortimer, bo jego też porwano.
Jupiter Jones próbował odzyskać zimną krew. Teraz to już mu wleźli na najczulszy odcisk. A Pierwszy Detektyw nie da sobie dmuchać w kaszę. Nigdy! Złość sprawiła, że pięści same się zacisnęły.
– Chcecie wojny? – wrzasnął strasznym głosem. – To ją będziecie mieli!
Pete zerwał się na równe nogi.
– Jupe, ja z tobą! Jeśli coś się stanie Bobowi, rozwalę całą włoską mafię! A dzielnicę zrównam z ziemią i przekopię! Jak mi Bóg miły!
Ale Bóg nie zawsze miesza się do ziemskich spraw, toteż po długiej naradzie postanowili zawiadomić Mata Wilsona.
Niestety. Posterunek był pusty. W gabinecie “szeryfa” stała szklanka po piwie i dwie popielniczki pełne petów. W pokoju Lawsona spał kundel zwany przez policjantów Kapralem. Rozszczekał się na widok chłopców.
– Do diabła! Jak potrzeba, to ich nie ma! – syknął Jupiter, z hukiem zatrzaskując drzwi. Stał w korytarzu pomalowanym olejną farbą w kolorze duszonej wołowiny i gorączkowo myślał.
– To oni! – Pete szarpnął przyjaciela za rękę. – Nie pokazujmy się!
– Kto? – zaszemrał teatralnym szeptem Jupe.
– Ludzie z zielonego chevroleta. Stoi na parkingu policyjnym. Te same numery: 3, 2, T, A, Calif. Oni porwali myszka!
Dwaj mężczyźni najwyraźniej szukali przedstawiciela prawa. Jeden z nich był łysiejącym czterdziestolatkiem z brodawką koło nosa, drugiemu zaś, o posturze napastnika wagi ciężkiej, pod lewą pachą odstawała marynarka.
– Trzyma tam gnata! – zaszeptał Pete. – Albo gliniarze, albo gangsterzy. Skoro porwali Mortimera, to raczej…
Mężczyźni zaglądali do kolejnych pomieszczeń. Na szczęście ominęli wejście do męskiej toalety. Wtedy na pewno natknęliby się na detektywów.
– Nino – powiedział bokser głosem z dna beczki – wrócisz tu sam. I zrobisz to, co należy.
Łysiejący skinął głową. Obaj, tupiąc, wycofali się na parking. Po chwili słychać było chrzęst żwiru strzelającego spod kół zielonego wozu.
– Nino – zamruczał Jupe. – Jeszcze jeden makaroniarz. Czy w tym mieście mieszkają sami Włosi?
Bob ocknął się, czując dziwny zapach dochodzący z głębi pomieszczenia. Najpierw sprawdził, czy żyje. Potem obmacał głowę, ręce i nogi. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Dodatkiem okazał się tylko guz. Bolał i powodował szum w lewym uchu. Oczy chłopca długo przystosowywały się do ciemności. W końcu zaczął odróżniać dwie szpary i większy jaśniejszy przesmyk pomiędzy cegłami. Nie wiedział, gdzie jest. To coś, co wierciło w nosie zapachem zbutwiałych liści, płynęło z jasności, którą z trudem można było uznać za promyk światła. Usiadł, dziwiąc się, że nikt go nie związał. Ani nie założył kajdanków. Nie był też przykuty łańcuchem do ściany, co oglądał nie tak dawno na jednym z kanałów telewizji specjalizującej się w krwawych horrorach.
– Dobrze, że to dla mnie nie pierwszyzna! – pomyślał głośno. I zaraz zakrył usta dłonią. Nie wiedział, czy ktoś go nie podsłuchuje. Dotknął dłonią ściany, przy której leżał. Była sucha i szorstka. – A zatem nie jestem na dnie studni – teraz myślał po cichu. – Czyżby to był grobowiec? – Przypomniał sobie wędrówkę za Juanitą. I lufę pistoletu dotykającą pleców. – Gadający grobowiec. – Podpełzł na kolanach w stronę szczeliny. Zdziwił się, że jego mały plecaczek z wyposażeniem nie został mu odebrany. Wisiał wciąż na lewym ramieniu.
– Tak szybko mnie wrzucono, że nikt z moich oprawców nie sprawdził, co mam? A przecież nigdy nie ruszam się bez latarki! – Snop światła omiótł sufit wykonany ze sczerniałych, drewnianych belek poprzerastanych korzeniami traw, betonową podłogę i ścianę z pogruchotanych desek. – Przywlekli mnie tędy? – pomyślał zdziwiony. – Może da się wyjść?
Ale to, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Trzy rozbite sarkofagi nosiły ślady przemocy. Wokół walały się ludzkie czaszki i kości. – Złodzieje? – wstrząsnął się na widok wyszczerzonych zębów. Z otwartych trumien zwisały resztki zbutwiałych tkanin. Jedna z nich przypominała weselny welon panny młodej.
– Gdzie ja jestem? – przeraził się nie na żarty. – Czy kiedykolwiek stąd wyjdę? Może zamienię się w taki sam szkielet jak ten, co tarasuje przejście? – Bob cofnął się, gasząc latarkę. Nie był pewien, na jak długo starczy mu baterii.
Postanowił uspokoić się, pomyśleć i znaleźć wyjście z niecodziennej sytuacji. Pomimo silnego zapachu butwiejących szczątków w grobowcu nie brakowało tlenu. To znaczy, że skądś dociera powietrze. Znów błysnął latarką. Ogarnął światłem wszystkie kąty. Tak, to co wziął za rozbite garnki, było w rzeczywistości pozostałością po oliwnych kagankach. Wewnątrz wciąż tkwiły knoty.
– To mi pozwoli zaoszczędzić latarkę. Trudno, muszę się przemóc, by przejść pomiędzy nieboszczykami! – przypomniał sobie, jak przed laty straszył Vanessę plastikowym szkieletem. I jak zaśmiewał się z przerażenia dziewczyny. A robił to, by… się przypodobać. By piękna koleżanka ze szkolnej ławy choć raz zwróciła na niego uwagę! By przestała śledzić cielęcym spojrzeniem każdy krok Pete’a Crenshawa! Ludzie, kiedy to było?
Nagle zamarł. Zgasił latarkę, zatrzymując się w pół kroku. Z daleka usłyszał czyjeś głosy. Słów nie rozróżniał. Potem wszystko zagłuszył szum wentylatora.