– To dlatego powietrze dochodzi aż tutaj! – wyszeptał.
I natychmiast przestał się bać. Skoro w pobliżu są żywi ludzie… ci, którzy nie zdążyli w proch się obrócić, nic złego mu nie zrobią. Znów błysnął latarką. Kaganek nie był na oliwę, tylko na jakiś inny tłuszcz. Zapałki Bob miał w bocznej kieszonce. Płomyk zatrzymał się nad skręconym z nitek knotem. Pełgające światło wydało się w tym wnętrzu czymś zupełnie naturalnym. Nawet trumny, zakurzone i zrzucone jedne na drugie, nie robiły tak makabrycznego wrażenia jak pięć minut wcześniej. Na zegarku była godzina dwudziesta druga. Datownik wskazywał szesnasty października dwutysięcznego roku. A zatem jestem tu od czterech godzin! – pomyślał, przeskakując rozdziawioną w upiornym uśmiechu, zbrązowiałą czaszkę. – Jeśli to grobowiec rodzinny Whitehouse’ów, to leżycie tu, biedacy, prawie od stu lat!
Deska oddzielająca trumny od następnej niszy skrzypnęła. Wionęło świeższe powietrze. Bob osłonił dłonią delikatny płomyk. Zatrzymał się, sięgając do kieszeni. No tak! Zabrali telefon komórkowy!
Nisza wydłużała się w nieskończoność. Dwa razy potykał się o resztki zakurzonych trumien. Nie wszystkie otwarto. Część dębowych, zdobnych w srebrne okucia zachowała się w doskonałym stanie. Nazwiska nieboszczyków powtarzały się: Stanley Whitehouse, Margaret Whitehouse-Brown, Laura Thompson-Whitehouse. Bob znów usłyszał głosy. Dobiegały z lewej strony. Zbliżył się do ściany. Dotknął dłonią gładkiej, zimnej płyty bez żadnej rysy czy zadrapania.
– Nie, tędy nie ma wyjścia! – mruknął. – Trzeba wspiąć się wyżej. Po sarkofagach. A jak się to wszystko zawali? Jak spadnę na stos kości Whitehouse’ów? Pogrzebią mnie żywcem za zakłócenie wiecznego spoczynku! – detektyw zmarszczył brwi. Przeczyszczone okulary nieco poprawiły widoczność. – Trudno! Muszą zrozumieć, że nie znalazłem się wśród nich z własnej woli. Nie zamierzam ograbić żadnego z nich z biżuterii ani innych precjozów, o ile je mają! Chcę tylko wyjść. – Bob ostrożnie stawiał stopy. Podciągnął się, opierając pięty o srebrną ozdobę trumny. Już miał zrobić następny ruch, gdy nagle zobaczył coś, co go zaskoczyło. Wśród ornamentów wyraźnie odróżniał się wieniec z liści akantu z literami: PO. – Osborne? – zdumiał się. Zamiast włazić wyżej, wyjął swój gruby notes. Przy pełgającym płomyczku odczytał pogiętą tablicę grobową: Claudia Tarvi, żona Prospera Osborne’a. Zmarła 31 grudnia 1931 roku.
– Tarvi to włoskie nazwisko! – uśmiechnął się, wpisując je do notesu. – I nowy ślad! Osborne’owie. Ich medalion wygląda tak samo. Głowę dam, że leżąca tutaj Claudia też go ma na szyi! Tfu! Co ja bredzę. Wcale nie chcę oglądać jej szyi! – Bob z wysiłkiem, sapiąc i kaszląc, bo kaganek smrodził niczym stara, zdezelowana rura wydechowa, wdrapał się na samą górę.
Siedząc na pokrytej brudem trumnie kolejnego potomka szlachetnego rodu, zdał sobie sprawę, że ma szansę. Nad głową wisiała spróchniała deska. Za nią druga. A z samej góry przedzierał się, nikły bo nikły, ale jednak poszum wiatru.
– Pękniesz, Pete Crenshaw, jak ci opowiem o swoich wyczynach gimnastycznych! – zaśmiał się cichutko. I znów umilkł.
Głos, dochodzący z lewej tym razem, był wyraźny. I doskonale znany!
– Jedziemy! – postanowił Jupiter Jones, gdy po raz drugi na ekranie komputera ukazał się e-maiclass="underline" “Chłopak zginie, jeśli nie odpowiecie do północy!”.
Pete Crenshaw zgrzytnął zębami.
– Znajdziemy Boba, choćbyśmy mieli poszarpać na strzępy nasze szare komórki! Miał śledzić Juanitę, tak?
– Tak. Jedziemy do biura turystycznego. Bob wszędzie pozostawił znaki. Zawsze tak robimy.
I rzeczywiście. Pierwszą koniczynkę z zieloną strzałką dojrzeli w bocznej uliczce. Dalsze odkrywali z trudem, ale nie bez powodzenia.
Tuż przed pasażem prowadzącym do starego portu Jupiter Jones zatrzymał się.
– Popłynęła na wyspę? Na Windy Island?
– Na to wygląda – mruknął Crenshaw, myszkując wzdłuż ścian.
– Tam jest znak!
Prom właśnie hamował na przystani. Ze statku schodziło niewiele ludzi. Wśród nich wypomadowany Al Capone. Z dołeczkami w policzkach.
– Widzisz go? – szepnął Pete, przyciskając Jupitera do ściany. – Roberto Montalban. Teraz wiemy na pewno, że Bob i Juanita są na wyspie. Masz forsę na bilet?
Jupiter Jones wywrócił kieszenie.
– Same drobne. Może starczy?
Starczyło. Na jeden. Crenshaw rozejrzał się uważnie.
– Ty wsiadasz.
Jupiter zatrzepotał dłońmi.
– A ty?
Pete żuł jakieś źdźbło.
– Ja? Wejdę bez biletu. Razem z tą grupą panienek!
Pierwszy Detektyw z podziwem i zazdrością przyglądał się jak jego przyjaciel wkręca się, błaznując, w wesołe zbiorowisko młodych i ładnych dziewcząt wymachujących miesięcznymi biletami. Pete tak czarował i wygłupiał się na trapie, że skołowany marynarz nie ośmielił się go zatrzymać.
– Baran! – mruknął Jupiter, wbiegając po trapie. – Kompletny kretyn!
Tuż po wylądowaniu odkryli następny znak. Strzałka wskazywała żwirową zatoczkę przy kamienistej drodze.
– Wsiadł w coś?
– Tak myślę. – Pete pochylił się, rozgarniając palcami żwir. – Smar lub paliwo. Odjechał samochodem.
– Nie – pokręcił głową Jupiter Jones.
– Poszedł piechotą? – Pete szukał śladów zielonej kredy.
– Nie.
Crenshaw zdenerwował się nie na żarty.
– Umiesz tylko mówić “nie”?
– Tak.
Na Pierwszego Detektywa nie było mocnych. Kiedy jego szare komórki pracowały, uszy odbierały tylko poszczególne dźwięki. Myśli kłębiące się pod czaszką układały się w logiczny ciąg. Ssał wargę, a minę miał głęboko nieszczęśliwą.
– Jak sobie chcesz – Pete przysiadł na murku. Zza zakrętu wyłonił się jakiś pojazd w obłokach kurzu.
Jupiter Jones uśmiechnął się.
– Pojechał autobusem.
– Wydedukowałeś?
– Tak. Skoro śledził Juanitę, nie mógł z nią wsiąść do prywatnego auta. Zrobił to wtedy, gdy pojazd okazał się publiczny. Właśnie autobus. Jak ten, który nadjeżdża.
– Z napisem: “Stary cmentarz”? – zaniepokoił się Pete.
– Tak sądzę. Ale nie mamy na bilet.
To załatwiało sprawę. Byliby zostali na murku, gdyby nie kierowca. Wychylił z szoferki siwą głowę murzyńskiej niańki.
– Chcecie się dostać na cmentarz?
Jupiter Jones bez słów wywrócił kieszenie, pokazując ich totalną pustkę. Stary roześmiał się, gestem zapraszając do wnętrza. Oprócz pary nastolatków byli jedynymi pasażerami gruchota.
Pete postanowił się dokształcić. Usiadł obok kierowcy, nie bacząc, że prąd powietrza wpada mu do ucha. Szyb nie było także z boku.
– Może nam pan opowiedzieć o starym cmentarzu? Kiedy go zbudowano?
Murzyn wyraźnie się rozpromienił.
– Mój prapradziadek tam leży. Był niewolnikiem na Południu. Uciekł z plantacji bawełny i choć do niego strzelano, przeprawił się przez góry. Później prezydent Abraham Lincoln zniósł niewolnictwo. Ale i tak było ciężko. Dziadek stawiał mur cmentarny.
– Jako murarz?
– Tak. Irlandczycy, znaczy pierwsi, którzy tu założyli cmentarz, chcieli, żeby było tak jak w Europie.
– To znaczy?
– Grobowce. I rzeźby z kamienia. Aniołowie, amfory…