– Co takiego? – Pete nie zrozumiał.
Czarna twarz rozciągnęła się w uśmiechu.
– Wazy. Na wzór starożytnych. Tych z Europy. Trzymali w nich kwiaty. W Halloween przychodzili tu ludzie…
– Z dyniami i świeczkami?
– Dawniej nie znano jeszcze wydrążonych dyń. Ludzie przychodzili z jedzeniem i piciem. Z czasem zaczęto budować na cmentarzu grobowce-pałace. Szczególnie gdy umierał bogaty członek społeczności. Moja matka opowiadała mi o skarbie…
Jupiter Jones, który dotąd przysłuchiwał się z drugiego rzędu siedzeń, nagle drgnął.
– O skarbie? Na cmentarzu zakopano skarb?
Murzyn błysnął białkami.
– Tak mówią starzy ludzie z wyspy. Podobno szukano tego skarbu w starych grobowcach. Przerzucano trumny, wyrzucano truchła…
Pete czuł, jak mu włosy stają dęba.
– Znaleźli coś?
Kierowca zatrąbił na wałęsającego się psa. Cieszył się, że udało mu się nastraszyć chłopców.
– Nic nie znaleźli. Ale moja siostra do dziś nie chce wejść na ten cmentarz.
– Dlaczego? Boi się duchów?
Białka znów błysnęły w czarnej twarzy.
– Tam jest… gadający grobowiec! – zniżył głos. – Ludzie się go boją. Nocami po cmentarzu wałęsają się ciemne postaci z latarkami.
Jupiter Jones roześmiał się, ubawiony.
– Duchy? One przecież są… astralne! No… nie mogą niczego trzymać w palcach… Bo te palce są cieniem. Powietrzem!
Autobus zatrzymał się przy kamiennej bramie.
– Wiecie, co tu napisane? – Wskazał kute w granicie litery. – To w europejskim języku znaczy: “Porzućcie wszelką nadzieję”!
– Lasciate ogni speranza – wydukał Pete.
Murzyn otworzył drzwi.
– Tak napisał jakiś poeta. Ze starego kontynentu. No, wysiadajcie! Koniec podróży!
Pete zatrzymał się u wejścia. Cały cmentarz, porośnięty starymi drzewami, wydawał się miejscem magicznym.
– Tam gdzieś jest Bob.
– Był. – Jupiter wskazał maźnięcie zielonej kredy. – Spieszył się, idąc za Juanitą. Dlatego nie narysował koniczynki. Jesteśmy na miejscu, Pete. W domu.
Nazwanie “domem” miejsca duchów, strachów i nocnych zjaw ze światełkami nie nastrajało zbyt optymistycznie.
– Włazimy. I trzymamy się razem – powiedział Crenshaw, sprawdzając plecak. – Masz swoją latarkę?
– Mam. Skoro Bob nie wyszedł z cmentarza, musi tam jeszcze gdzieś być. Albo leży w krzakach, obserwując Juanitę, albo…
– Wpadł do grobu! – stęknął Crenshaw. Nie czuł się pewnie. Zawsze wolał otwarte, pełne ludzi przestrzenie. Mogły to być boiska piłkarskie, w ostateczności bokserski ring. Ale wszędzie tam było wesoło, jasno i gwarnie. Tu zalegała kompletna cisza. A zmurszałe twarze kamiennych rzeźb nie dodawały animuszu. – Umawiałeś się kiedyś z dziewczynami o północy na cmentarzu? – zażartował, żeby zmienić nastrój.
Jupiter nie odpowiedział. Śledził krótkie maźnięcia zieloną kredą. Pod potężnym klonem szeleszczącym jesiennymi liśćmi zgubili ślad.
– Może poszedł inną alejką?
– Padnij! – Pete pociągnął Jonesa w krzaki. – Na ziemię!
– Co jest?
– Człowiek. Może wróg, a może przyjaciel. Nie wiem. – Cichutko zagwizdał znaną im z dzieciństwa melodyjkę. – To nie Bob. On by się odezwał.
Leżeli ze dwie minuty, zanim odważyli się wystawić głowy z kłujących suchych badyli. Mężczyzna, bo sądząc po krokach, to był mężczyzna, przeszedł o włos od nich. Ale ich nie zauważył.
– Odwiedzał przodków Irlandczyków? – zaszemrał Jupiter.
– Może. Ale po co repetował broń? Wyraźnie słyszałem, jak zabezpieczał pistolet. To charakterystyczny dźwięk. Znam go ze strzelnicy. Nie, bracie, to nie był potomek Irlandczyka!
– Co robimy? – Jupiter nie chciał tracić czasu. Zmierzch zbliżał się wielkimi krokami. Trzeba było znaleźć Boba, zanim zapadną zupełne ciemności. – Noc na cmentarzu niezbyt mi odpowiada.
– Szczególnie na takim. Spójrz na ten zamek w drugiej alei. Można w nim pochować pluton piechoty morskiej!
Jupiter zmarszczył brwi.
– Pamiętasz, co mówił kierowca autobusu?
– Dużo różnych historyjek.
– Myślę o gadającym grobowcu. Chodź, sprawdzimy! Szurając wśród zeschłych liści, dotarli do bocznej kapliczki zwieńczonej oblazłym ze złotej farby krzyżem.
– Jest! – o mało nie wrzasnął Crenshaw.
– Co?
– Zielona koniczynka. I znak plusa. Tu był Bob. Dalej nie poszedł.
Obeszli grobowiec, uważnie przyglądając się kratom. Wydawały się idealnie dopasowane. Ogradzały kawałek zielonego trawnika przed właściwym wejściem. Nagle w powietrzu zabrzmiał dziwny dźwięk. Chłopcy rzucili się do ucieczki, Jupiter potknął się, upadł w krzaki pomiędzy wystające korzenie, które się ugięły. Jedną nogą zawisł nad krawędzią dziury.
– Pete! – krzyknął przestraszony.
Crenshaw doskoczył w krytycznym momencie, jeszcze chwila, a Jupiter Jones wylądowałby w przepaścistej jamie lub dole śmierci otwierającym się znienacka, by pochłonąć w swym wnętrzu ludzką istotę tylko dlatego, że zakłóciła spokój zmarłym.
Crenshaw nieźle się napocił, by utrzymać grubasa.
– A mówiłem, żebyś schudł?
Nagle coś popchnęło Jupitera w górę. Poczuł silny cios w udo. Z wnętrza ziemi wyleciała w powietrze deska, a za nią czarna głowa i dwie ubłocone dłonie.
– Rany boskie, żywy nieboszczyk! – wyszeptał Pete drżącymi wargami. – Jupe, wiejemy co sił w nogach!
– Kiedy nie mogę. Skręciłem nogę w kostce! – Pierwszy Detektyw z przerażeniem wpatrywał się w wyłaniającą się z grobu postać. Zanim zdążył zamknąć oczy i pomodlić się do świętej Brunhildy, patronki ludzi nieszczęśliwych i opuszczonych, w którą bezgranicznie wierzyła ciotka Matylda, usłyszał zgrzyt zębów, czyjeś niezborne ruchy i charczący głos:
– Co tak długo, do diabła? Mogłem się zmienić w żółtą czaszkę, jak te na dole!
ROZDZIAŁ 8. KTO CHCE WSPÓŁPRACY Z POLICJĄ?
Następnego dnia w Kwaterze Głównej trwała gorączkowa narada.
– Dość tego! – wrzeszczał Bob. – Czuję głęboką niechęć do nierozwiązanych tajemnic! Całą noc moczyłem się w wannie pełnej piany, by zmyć ze skóry zapach nieboszczki Claudii Tarvi, żony jednego z Prosperów Osborne’ów!
– A mówiłeś, że jej trumna ocalała od zagłady, w odróżnieniu od innych, porozbijanych? – spokojnie odparł Pete. Masował ramiona zmęczone podpieraniem utykającego Jupitera. Całą powrotną drogę prawie niósł Pierwszego Detektywa ze spuchniętą stopą.
– I co z tego? Śmierdziała jak inne. Nie macie pojęcia, jak tam jest.
Jupiter Jones zmienił kompres. Oparty o kanapę, co parę minut moczył gazę w środku zmniejszającym opuchliznę. Co prawda, kostka nadal bolała, ale już dawało się na niej kuśtykać. Cała wyprawa na stary irlandzki cmentarz na wyspie wydawała się koszmarnym snem. Rozumiał stan psychiczny Andrewsa. W końcu nie co dzień obcuje się z czaszkami i piszczelami w ciemnym, zimnym grobowcu. Ale musieli węszyć dalej, bo wciąż połowa puzzli nie pasowała do siebie.
– Bob, było, minęło. Ale teraz, na Boga, weź się do roboty! Masz najnowocześniejszy sprzęt komputerowy, jeśli nie, poszperaj w bibliotece miejskiej. Muszą być jakieś informacje na temat grobowca Whitehouse’ów. Dlaczego słychać w nim ludzkie głosy?
Bob nadął się, ale nie mógł nie przyznać mu racji.