– Naturalnie – zaczerwieniła się. – Tak, Pete. Co jeszcze chcesz o mnie wiedzieć?
Crenshaw uśmiechnął się ciepło.
– Wszystko. Mieszkasz z wujem?
– To raczej on mieszka z nami.
– Jak to?
Zakręciła się niespokojnie. Upiła łyczek ze szklaneczki.
– To takie skomplikowane. Włosi są bardzo… jakby tu rzec… rodzinni. Mamy rozliczne powiązania.
Coś o tym wiem! – pomyślał Pete, starając się nie uronić ani słowa z tego, co mówiła Juanita.
– To zrozumiałe, ale… wytłumacz mi… – dłoń bezwiednie gładziła jej palce.
– Mieszkamy z dalszą rodziną. Nazywają się Tarvi. Mam jeszcze dalekiego kuzyna Roberta Montalbana. Obie familie się zwalczają. Od lat. To takie… przykre.
Pete miał dość. Jakże dobrze znał te wszystkie nazwiska z notesu Boba. Ale jakże trudno się w tym wszystkim nie pogubić!
We wtorek, tuż po czwartej po południu, rozpętała się nad Rocky Beach potworna burza. Huraganowy wiatr miotał gałęziami, deszcz z gradem zalewał ulice, wpływając do niżej położonych piwnic. Autostrady tonęły w powodzi, a policja drogowa nie nadążała ze ściąganiem z pasów aut z kompletnie zamokniętymi silnikami.
W tym zgiełku i straszliwym chaosie dwa samochody z trudem przebijały się do starego portu.
– Jak myślisz, Jupe, czy prom na wyspę w ogóle popłynie?
– Nie mam pojęcia. Chciałbym już to wszystko zapiąć na ostatni guzik, bo w głowie mam na razie niebotyczny mętlik.
Bob poprawił okulary. Przez przednią szybę widać było tylko fale deszczu. Wycieraczki nie mogły się z nimi uporać.
– Tak skomplikowanych układów rodzinnych nie może zrozumieć przeciętny Amerykanin. Zanotowałem wszystko, co powiedział Pete. Ale za chińskiego boga nie powtórzę tego bez zaglądania do notesu. Kto był czyją babką i gdzie podział się majątek Whitehouse’ów! Bo o niego tu chodzi. Mortimer się nie pokazał?
– Nie – Jupiter o mały włos przegapiłby zjazd do portu.
– Czy Pete z George’em Lawsonem jadą za nami?
Bob obejrzał się. Światła drugiego samochodu to ginęły, to znów się pojawiały.
Zaparkowali przy zjeździe. Dziś, oprócz nich, nie było żywej duszy. George ustawił się tuż za nimi. Nikt nie miał odwagi wysiąść. Po dziesięciu minutach pojawiła się postać w żółtej sztormówce.
– Chcecie płynąć na wyspę?
– Tak! – odkrzyknął Jupe. Deszcz i wiatr unosiły jego słowa nad ocean. – Koniecznie.
– Nic z tego. Prom, który rusza za pięć minut, nie bierze samochodów. Dopiero następny. Za dwie godziny. Komunikat meteo jest pomyślny. Wichura skręca na północ.
Pete w czarnej nieprzemakalnej kurtce pojawił się obok.
– Jadę. Sam.
Bob błagalnie złożył dłonie.
– Nie! Zaczekaj!
Pete wzruszył ramionami.
– Taka okazja więcej się nie powtórzy. Wierzę, że dziś w grobowcu nie będzie nikogo. Huragan jest darem niebios. Zrozumcie! Jupe musi prowadzić forda, Lawson – radiowóz. Bob już tam więcej nie wejdzie. Zostaję ja. Wiecie, że sobie poradzę. Otworzę kratę, choćby to był najlepszy z elektronicznych zamków. A nie jest. Dobrze ją wcześniej obejrzałem. Lecę, bo prom odpływa, czekam na was za dwie godziny!
I tyle go widzieli.
– Wziął ze sobą telefon komórkowy? – spytał cichutko Bob.
– Mam nadzieję. Tak uzgodniliśmy. Martwię się jednak.
Pete Crenshaw był w swoim żywiole. Dla wysportowanego chłopaka żaden wiatr ani wysoka fala nie były przeszkodami nie do pokonania. Wierzył, że wszystko się uda. Czuł, jak mu rośnie poziom adrenaliny. Chciał za wszelką cenę dowiedzieć się, kto hałasuje w gadającym grobowcu.
Po pół godzinie niezłego kołysania prom “Lukrecja” dobił do przystani na wyspie. Oprócz Pete’a wysiadło tylko dwóch mężczyzn, nieźle podpitych, i kobieta z koszem. Jej rozwiane na wietrze szaty były dla Crenshawa drogowskazem. Niestety, murzyńskiego kierowcy rozklekotanego autobusu nie znalazł. Pojazdu też nie. Nie miał wyboru. Walcząc z silnym wiatrem, ruszył szybkim krokiem. W połowie drogi musiał zapalić latarkę. Kobieta gdzieś zniknęła, wtopiła się w czerń, a ścieżka się rozwidlała.
– W lewo. Drogowskaz wskazuje w lewo.
Bieg na przełaj to było to, co Crenshaw uwielbiał najbardziej. Walka z wiatrem i słabnącym, na szczęście, deszczem nie zakłócała mu przyjemności. Dziesięć minut później przed oczami chłopca zamajaczyła brama cmentarna.
– Porzućcie wszelką nadzieję! – odczytał na głos wykutą w kamieniu sentencję. – Porzućcie, złoczyńcy! – dodał. – Oto nadciąga sprawiedliwość!
Jakiś czas kluczył, szukając dojścia do grobowca-zamczyska. Na szczęście, jego wieżyczki odcinały się czarnymi plamami od burzowego nieba. Gdzieś daleko huknął grom. Pete’em wstrząsnął dreszcz. Magia miejsca zadziałała. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z sytuacji, w którą się wplątał na własne życzenie. Sam, bez ubezpieczenia ze strony gliny, marnego bo marnego, ale zawsze. Tylko Lawson miał broń. I tylko on mógł, w razie czego, wezwać posiłki. Mat Wilson nie wierzył w historię o gadającym grobowcu. Jako pragmatyk i policjant z krwi i kości, wzruszał ramionami na samo wspomnienie duchów, trumien i czaszek szczerzących żółte zęby.
Pete przywarował. Nasłuchiwał ludzkich głosów. Ale słyszał tylko szum starych drzew. Wiele połamanych gałęzi leżało na ścieżkach, tarasując przejście. Po chwili przykucnął obok kraty. Zamek nie stanowił problemu. Dzięki dobremu wytrychowi poradził sobie w mig. Gorzej szło z kratą; odsuwający ją mechanizm działał tylko wtedy, gdy od wewnątrz włączano elektroniczny przycisk. Po chwili dłubania i ta przeszkoda została pokonana.
– Wchodzę – powiedział, przykładając dyktafon do ust. – Od tej pory wszystko nagrywam.
Stare, żelazne drzwi zgrzytały. Tak jak jego ciężkie martensy na żwirze. Każdy krok był słyszany z odległości kilku metrów.
– Specjalnie wysypali ostry grys, żeby słyszeć obcych. Jest drucie wejście. Do diabła! Znów zamek. Wyłączam na chwilę dyktafon.
Tym razem szło o wiele trudniej. Gdy w końcu, zlany potem, dotknął zimnego metalu, poczuł, jak pod jego dłonią uchyla się lewe skrzydło. Z ciemności wydobywał się lekki zapach zgnilizny.
– Jestem. Wchodzę. Zapalam latarkę. Coś takiego! No… zaraz… – schody prowadziły do ogromnego pomieszczenia.
W świetle latarki Pete dostrzegł doskonale urządzone… studio komputerowe! W pomieszczeniu stały trzy wyłączone maszyny, dwie drukarki i sejf zamykany na zamek szyfrowy. Pete wyjął telefon komórkowy. Sprawdził zasięg i wystukał numer Andrewsa.
– Bob! – wymruczał. – Tu jest baza danych. Komputery. Ale nie wiem, jak je uruchomić.
– Jaka baza? – Głos Boba dochodził i zanikał.
– Komputerowa! Całe studio. Drukarki, papier, czekaj, spróbuję wcisnąć “enter”.
– I co? – Andrews szemrał jak z dna studni. – Co widzisz, mów!
– Dyskietki chyba trzymają w sejfie. Wcisnąłem “enter”, ale komputer każe mi podać hasło. Nie znam go!
– Pete! – głos Jupitera zabrzmiał głośno i wyraźnie. – Zaczekaj, nic nie rób. Niczego nie ruszaj. Zjawimy się z Bobem za godzinę…
Pete usłyszał szmer. Albo tylko tak mu się zdawało.
– Jupe, Bob, chyba mam gościa. Wyłączam się!
Wyłączył nie tylko komórkę. Także latarkę. W ciemnościach wyraźnie rozbrzmiewały ludzkie kroki. Ktoś schodził po schodach. Kto? Pete skulił się pod jednym ze stolików. Machinalnie uruchomił dyktafon. Błysnął promień cudzej latarki, rozgarniając mrok. Najpierw ukazały się buty. Męskie. Potem nogawki dżinsowych spodni. Pete zamrugał. Ze strachu czy też zmęczenia pot spływał mu z czoła, zalewając oczy. Otarł je dłonią. Wziął kilka głębokich oddechów. Nagle całe pomieszczenie zalało jaskrawe światło. Nieznajomy włączył elektryczność. Rozejrzał się po wnętrzu i przystanął. Ze schodów do środka pomieszczenia prowadziły ślady ubłoconych martensów. Sportowych butów Crenshawa.