Выбрать главу

Bob ciężko dyszał. Pracował w pocie czoła, wiedząc, że jest to jedyna, niepowtarzalna okazja, bo zaraz przybędą technicy, po których nikt już nie zobaczy wnętrza takiego, jakim było w godzinie śmierci. I pomimo strachu zanurkował pod stół. Ale podłoga była równa. Żadna deska nie odstawała ani o milimetr. Ani śladu skrzynek amunicji czy broni. Nic prócz kurzu. Ostrożnie wycofał się na czworakach. I to go uratowało.

Do wnętrza wkroczyła bowiem sama Sanchez – gruba, mała, z czarnym wąsem nad górną wargą. A wraz z nią ludzie z policyjnej ekipy technicznej.

Bob zdołał poraczkować w kierunku parawanu z chińskiej laki stojącego tuż przy wyjściu. Ludzie Sanchez zapalili reflektory. Wnętrze w ich świetle nabrało iście filmowego charakteru. Spelunka wróżki wyglądała teraz niczym marna dekoracja do horroru najpośledniejszego gatunku. A sama Clarissa Montez upodobniła się do żółtawej atrapy z Muzeum Figur Woskowych.

Bob, korzystając z chwilowego zamieszania, chyłkiem, boczkiem wycofał się za drzwi. Ściskał przytulony do piersi aparat niczym największy skarb.

Policjant wciąż się użerał z tłumem ciekawskich. Stróżowi porządku pomagał Pete i, od czasu do czasu, Jupiter. Ten ostatni wszakże uważnie obserwował gromadzących się ludzi.

– Udało się? – spytał Boba.

– Tak. Zrobiłem tyle zdjęć, ile się dało. Ona wygląda jak wielka woskowa świeca z dziurą na knot – powiedział, głośno oddychając. Wciąż czuł w nosie zapach trociczek, którym przesiąknięte było wnętrze. – Pod stołem pusto. Boję się, że zostawiłem ślady.

Jupiter machnął dłonią.

– Nieważne! Pamiętaj, że do wróżki chodziła cała masa ludzi. Wszyscy zostawiali ślady.

– I nie ma na szyi medalionu.

Jupiter ssał wargę.

– Czyżby ten spod podłogi należał przedtem do niej?

– Na to wygląda. W jej rękach został tylko łańcuszek. Ten medalion na pewno jest znakiem. Tylko jakim?

Jupiter skinął głową. Sam był tego samego zdania.

– Nic tu po nas. Zawołaj Pete’a. Jedziemy do Kwatery Głównej. Wśród gapiów widziałem też naszą parę z hotelu. Signora Graziella chlipała jak stado krokodyli.

ROZDZIAŁ 5. CO ZNAJDOWAŁO SIĘ NA STATKU “ARIEL”?

– Za dużo tam było dziennikarzy – Bob ładował się na przednie siedzenie forda. – Szczególnie mnie denerwuje ten farbowany.

– Benjamin Roberts? – włączył się Pete. – Uwielbiają go słuchaczki CBS-Radio.

– Tym gorzej. Facet jest wścibski. Jak go wyrzucają drzwiami, włazi oknem. Będzie nam przeszkadzał. I ma naszą wizytówkę. Widziałem.

Bob poprawił okulary.

– Skąd?

Jupiter Jones przemknął na czerwonym świetle przez skrzyżowanie.

– Pewnie z policji. Leżą tam na stole. Gerorge czasem je podrzuca w różne miejsca. Nie rozumiem, jak można uwielbiać faceta, który mówi jak komputer z filmu “Odyseja kosmiczna”. Co z Vanessą?

Pete włożył czarne okulary.

– Nie mam pojęcia. Wyparowała. Albo ją porwali kosmici.

W Kwaterze Głównej czekała ich niespodzianka. Na zielonej kanapie siedział rozparty w najlepsze ich KLIENT: Mortimer.

– Co pan tu robi? – zdziwił się Jupiter Jones.

– Specjalnie pan przyszedł? – bąkał Pete.

– Cieszcie się, że nie wyskoczyłem z tortu! A klucz był w dziobie tego frajera kaczora. Widziałem, jak go tam chowaliście. Co z czarownicą?

– Jaką? – Bob przyglądał się porządkowi, a raczej totalnemu bałaganowi na biurku. Wolał, żeby nikt postronny nie dotykał jego komputera. Nigdy.

– Clarissą Montez. Moje grubasy o mało nie dostały ataku serca.

– Właściciele hotelu? – burczał Jupiter. – Może pan zna chociaż ich nazwiska? Bo my tylko imiona…

– Pergola. Vincenzo i Graziella Pergola. Przyjaciółka zaś to Juanita Montenegro. Pracuje w biurze podróży.

Pete przyjrzał się Mortimerowi.

– Dobrze się pan czuje? Rana nie dokucza? Wyraźnie pan poweselał. I dowiedział się tylu rzeczy…

Mortimer wzruszył ramionami.

– Sądzę, że mam dobrą… to znaczy miałem dobrą pamięć. Przed wypadkiem…

– Umie pan obsługiwać komputer? – Bob zmierzwił włosy.

Gość podniósł się z kanapy. Przykucnął przy biurku. Bez problemów włączył przeglądarkę. Za chwilę klikał myszą, szukając w Internecie biur podróży.

– To też pan potrafi – ucieszył się Pete. – Co z tymi biurami?

– Dwadzieścia dwa w całym Rocky Beach. I trzy filie. Biuro, w którym pracuje Juanita Montenegro, nazywa się Palermo Travel. Właścicielem jest Solo Catalucci.

– Znów Włosi. Może mafia? – zainteresował się Jupiter. – To miałoby sens. Przemyt broni z Palermo… gdzie to jest?

– Na Sycylii – Bob przeglądał atlas. – Przemyt broni byłby dość opłacalny. Chyba.

– Musimy przyjrzeć się ludziom z tej agencji turystycznej – mruczał Jupiter.

– Mogę się do was przyłączyć? – odezwał się nagle Mortimer. – Inaczej zwariuję!

Pierwszy Detektyw zastanawiał się chyba o minutę zbyt długo. Bob i Pete wpatrywali się w niego z nadzieją.

– No… dobrze – wybąkał wreszcie. – Ale będzie pan robił tylko to, co każemy. Żadnego wyskakiwania przed orkiestrę. Jest tylko Trzech Sławnych Detektywów w tym mieście!

– Będę sprzątał – uśmiechnął się pan myszek. – I weźcie jeszcze jedno pod uwagę: mam czeki na dwa tysiące dolarów. Tyle mi zostało. No, nie licząc paru banknotów… mogą być do waszej dyspozycji.

Pete klepnął Mortimera po ramieniu.

– Porządny z pana facet. My zresztą nie szastamy forsą. Ale akurat teraz jesteśmy do tyłu. Potrzebujemy na benzynę.

Mortimer sięgnął do portfela. Był nowy. I chyba drogi.

– Stówa wystarczy?

Bob obracał w palcach banknot.

– Za dużo.

– Ja się zgadzam! – wtrącił szybko Jupiter. – Bob, zapisz, że wzięliśmy na paliwo i chipsy z cebulą. Nasza lodówka wymaga też paru puszek coli.

Śmierć wróżki Clarissy Montez nie spowodowała ani paniki na giełdzie nowojorskiej, ani wściekłości lokalnych mediów. Po trzech dniach ględzenia nawet Benjamin Roberts musiał przyznać, że policja w Rocky Beach: “zrobiła wszystko, co mogła. Nie wiadomo, kto zamordował nieszczęsną kobietę. Może jakiś sfrustrowany klient, kiedy karty wykazały, że żona go nie kocha…”

Tylko w Kwaterze Głównej nie tracono nadziei.

– Wiesz co. Bob? – Jupiter Jones chrupał orzeszki. Forsa od pana myszka spadła na detektywów niczym biblijna manna z nieba. – Przejedziemy się do Palermo Travel. Poobserwujemy.

– A Crenshaw?

– Jest na treningu. Grają wieczorem z gnojkami z Santa Clara.

Biuro jak biuro. Dobrze usytuowane, przy jednej z głównych ulic miasta, nosiło znamiona zamożności. Kryształowe szyby odsłaniały eleganckie wnętrze: mebelki z giętych rurek stalowych, lśniące czarno-białe szafki, biurka z wazonami ładnie ułożonych kwiatów. Trzy dziewczyny plotkowały przy kawie. Filiżanki były stylowe. I dziewczyny.

– Szkoda, że nie mogliśmy wziąć Pete’a – zachmurzył się Bob. – Żaden z nas nie ma szans, by się z którąś umówić.

Jupiter strzepnął okruchy po orzechowych ciasteczkach. Choć znów utył, nie potrafił się wyrzec podgryzania. Już w dzieciństwie nazywano go Małym Tłuścioszkiem. Rzeczywiście. Ani on, ani chudy jak tyka Bob, z opadającymi na nos okularami, nie mieli wielkich szans u dziewczyn w perłowych mundurkach.