Potem następują różne „ale”.
Gołowanow pisze, że prasa sowiecka — oczywiście na polecenia z góry — z każdego kosmonauty robiła bohatera, czy zasłużył na to, czy też nie. Było to także częścią składową systemu, a Chruszczow i jego ludzie wpadli na wynikające z tego korzyści, właśnie w związku ze sprawą Gagarina. Ile braków dało się dzięki temu nadrobić! Obywatele sowieccy ani wtedy, ani w następnych dziesiątkach lat nie mogli się swobodnie poruszać we własnym kraju, a większość — np. chłopi — nie mogli w ogóle opuszczać swego miejsca zamieszkania, gdyż nie otrzymywali koniecznego w podróży dowodu osobistego. W sklepach puste półki, artykuły spożywcze na kartki itd. Nie mówiąc już o prawach obywatelskich, których w ogóle nie posiadali. Ten powszechnie ponury nastrój od czasu do czasu rozświetlał łoi któregoś kosmonauty, niczym błyszcząca gwiazda. Goiowanow od razu podaje też receptę, gdyż jako obserwujący te wydarzenia dziennikarz, osobiście pomagał przy porodzie takich kreacji. „Kosmonauta musiał mieć rumianą twarz i piękną postawę, musiał wyglądać jak woskowe jabłuszko. Jeśli miał jakąś plamę, to ją tuszowano”. „Jeśli kosmonauta już leciał, to po prostu nie można było nie zrobić z niego bohatera” — pisze Gołowanow. Później jednak, mimo wszystko, spadło zainteresowanie społeczeństwa. A przecież zdarzały się prawdziwie bohaterskie czyny, tylko że je przemilczano. Kiedy na statku kosmicznym Woshod 2 (uwaga, nie mylić z wcześniejszymi statkami typu Wostok, znacznie bardziej prymitywnymi!) drugi pilot Aleksiej Leonów w roku 1965 jako pierwszy na świecie (tak, naprawdę!) w skafandrze kosmicznym wyszedł ze statku w przestrzeń kosmiczną na tzw. „spacer kosmiczny” — totalna awaria urządzeń nawigacyjnych zmusiła dowódcę, statku, Pawła Bielajewa, by dokonał lądowania za pomocą ręcznego sterowania. Obaj kosmonauci wspaniale się zachowali w tej trudnej sytuacji. Wylądowali w pobliżu Permu w zimowej tajdze, co było nie lada wyczynem. A w oficjalnym komunikacie figurowało jak zwykle zdanie: „Wszystkie urządzenia statku podczas całego lotu funkcjonowały bezbłędnie”. Przecież jednak w Związku Sowieckim nawet małe dzieci wiedzą, że zimą tajga nie jest idealnym lądowiskiem dla statku kosmicznego, i ten statek także powinien był lądować na kazaskim stepie” — pisze Gołowanow. A więc kłamstwa — powiadam ja, nie Gołowanow — od samego początku towarzyszyły sowieckim badaniom kosmicznym, na co w tym rozdziale znajdziemy dalsze przykłady.
Zdaniem sowieckiego autora tego rodzaju fałszywe informacje wywoływały odwrotny efekt, ludzie w głębi duszy nie bardzo już wierzyli w oficjalne komunikaty. Później oczywiście doszło do tego, że nie wierzyli nawet w prawdziwe wiadomości, zaczęli wątpić w celowość i sens kolejnych eksperymentów i w badania kosmiczne jako takie. Władze wychodziły z błędnego założenia, że nie wolno się przyznać do żadnego błędu, gdyż pomniejszałoby to wiarygodność sowieckiej nauki i techniki. Tymczasem — dowodzi Gołowanow — właśnie człowiek włączający się w miejsce uszkodzonej aparatury dobrze zdał egzamin i gdyby to wyjawiono, podziw dla kosmonautów i uznanie dla stojących za nimi fachowców byłyby wzrosły. Tak się jednak nie stało.
„Jedno kłamstwo rodziło następne, jak to zwykle bywa. Tak na przykład, kiedy latem 1985 roku stacja kosmiczna Salut 7 miała awarię urządzeń sterowniczych, kosmonauci Dżanibekow i Sawinicz sprawnie i odważnie naprawili uszkodzenie, o tym oficjalnie nie wspomniano nawet jednym słowem. Dopiero znacznie później ukazały się w prasie pierwsze mgliste artykuły, z których równie mgliście wynikało, jak dzielnymi ludźmi okazali się Dżanibekow i Sawinicz”. Inne jeszcze przykłady: „Nie jest winą Titowa i Serebriowa, że w chwili startu technika odmówiła posłuszeństwa. Do akcji wkroczył system ratunkowy, piloci przeżyli wypadek, lecz naturalnie od razu powstały plotki, zagraniczne rozgłośnie doniosły o tym — a my tylko milczeliśmy…”
Następnie autor wspomina czerwiec 1961 roku, kiedy pamiętny „złoty deszcz” spadł na kilka tysięcy ludzi związanych z badaniami kosmicznymi. Gołowonow uważa za wielki błąd, że już wtedy nie ujawniono nazwiska głównego konstruktora Korolowa i innych, którzy rzeczywiście ciężko pracowali. O to wszystko wini maniakalną tajemniczość. „Nie było nawet wzmianki o tych, którzy nigdy nie polecieli i nie polecą w Kosmos, którzy zakręcają śruby włazu do kabiny kosmicznej, do której weszli nieznani lejtnanci. Nazwiska tych kosmonautów za pół godziny pozna cały świat, oni zaś nie mogą nawet nosić odznaczeń, które nadano im na podstawie nigdy nie ogłoszonego dekretu”.
Gołowanow taże nie rozumie (o tym będzie jeszcze mowa), jak i dlaczego przez tyle dziesiątków lat utrzymywano w tajemnicy geograficzne koordynaty miejsca startu kosmonautów (o czym „wróg” wiedział od samego początku dzięki obserwacjom z satelitów…). Autor z sarkazmem pisze o tej manii tajemniczości i o jej dziwnych skutkach. Potem kolejno porusza tematy, o których już piszę w tej książce. Dlaczego ukrywano tyle faktów związanych z badaniami kosmicznymi? Cytujemy: „Ówczesne kierownictwo patrzyło na wszystko przez różowe okulary i chciało, by lud widział to tak samo. Nieustannie pilnowano, by do mieszkańców Związku Radzieckiego nie docierały żadne złe wiadomości. Tajemniczość była nie tyle konieczna, co wygodna. (Podkreślenie moje — I. N.). Jeśli z góry zapowiedziałeś termin startu, musisz polecieć w wyznaczonym dniu! A jeśli nie wystartujesz, ludzie będą pytać: co się stało? Natomiast gdy nie ma daty, o nic nie pytają. Zapowiedziałeś, kiedy zostanie zakończony eksperyment, musisz więc dopilnować, by środki techniczne i ludzie byli właśnie na ten dzień przygotowani. A jeżeli coś zawiedzie? Znowu trzeba się tłumaczyć, kto jest winien, dlaczego, i tak dalej. Na co tyle niepotrzebnych kłopotów, jeżeli można po prostu nie zapowiadać z góry żadnych terminów!”
Wielokrotnie zdarzało się — pisze Gołowanow — że ci, których w poprzednich rozdziałach nazwałem reżyserami, uważali cały świat za głupców. Albowiem ten gatunek jest w systemach totalitarnych wręcz nieśmiertelny i działa we wszystkich dziedzinach życia. Ci urzędowi kłamcy funkcjonowali w sowieckich badaniach kosmicznych aż do lat osiemdziesiątych. Gołowanow opisuje: Nieraz jakiś sowiecki statek kosmiczny ulegał awarii wysoko w Kosmosie. Na przykład na takiej orbicie, o której nawet dzieci wiedziały, że ów statek miał służyć jako baza dla dalszych lotów. Jeśli uległ awarii i nie wszedł na zamierzoną orbitę, urzędowi informatorzy powiadali: to jest tylko zwyczajny sputnik krążący nad Ziemią. Zagranica oczywiście nie dawała wiary tym wyjaśnieniom, ale kto informował ludzi sowieckich? To wszystko zaczęło się w styczniu 1959 roku, kiedy stacja kosmiczna Łuna-1 nie wykonała zadania, nie trafiła na Księżyc”. Tu zaznaczam: W swoim czasie pisano o tym w prasie jako o „Łunniku”, a dzisiaj nawet źródła fachowe nie wspominają (naturalnie w Europie Wschodniej), że pierwotnym celem było dotarcie na Księżyc. Wyczytać w tych materiałach można tylko eufemicznie, że Łuna-1 czy też Łunnik-1 to „pierwsza rakieta kosmiczna wystrzelona w kierunku Księżyca, która ostatecznie „przeleciała w odległości 5-6 tysięcy kilometrów nad Księżycem”. Inaczej mówiąc „obok”, gdyż sowieccy fachowcy o tyle zmylili cel. Lecz idźmy dalej. Po tych opisach Gołowanow pisze o „ideologicznych oddziałach szturmowych”, które terroryzowały nawet informacje o badaniach kosmicznych.