Był jednak pewien teren, gdzie istniały szansę. Odpowiadało to wymaganym warunkom, gdyż miało związek z sowiecką techniką wojskową. Ta zaś otrzymywała wszelką pomoc, więc tu można było najłatwiej coś osiągnąć. I tu istotnie osiągnięto rezultaty.
Najbardziej spektakularną dziedziną była technika badań kosmicznych. Rakiety, za pomocą których można niszczące pociski kierować na terytorium wroga. Tym razem jednak rakiety były potrzebne nie jako narzędzia bojowe. W kierownictwie partyjnym kurczowo domagano się, by ta rakieta nie była taką rakietą. Sprawa musi mieć aspekt pokojowy.
Sowiecka technika rakietowa całkowicie (to przyznawano) oparta była o osiągnięcia niemieckie. W roku 1945 w Peenemunde (doświadczalny poligon rakietowy Hitlera) ujęci zostali tamtejsi naukowcy i na bazie znalezionych tam rakiet powstał program produkcji zbrojeniowej, który doprowadził do dzisiejszej techniki kosmicznej. Ówczesne rakiety A-4 (inaczej zwane V-2) były punktem wyjścia doświadczeń w 1946 roku, w miejscowości Podlipki w pobliżu Moskwy. Pierwszą rakietę balistyczną dalekiego zasięgu wystrzelono 18 października 1947 roku, nie było w niej nic sowieckiego. Niemieckie V-2 nazwano bronią sowiecką. Następną równie groźną rakietę, zbudowaną podobno w większości z elementów konstrukcji sowieckiej, wystrzelono 10 października 1948 roku.
Tu chcę zaznaczyć: powyższe dane opublikowano w sowieckim czasopiśmie („Trud”) pod koniec 1989 roku. Przedtem nigdy i nigdzie nie można było tego podać[1].
Później ciągle konstruowano wielkie rakiety, które do dzisiaj są groźbą dla świata. Badania kosmiczne zainicjowane głównie dla prestiżu, a nie dla osiągnięcia celów naukowych (pierwszy sputnik, pies Łajka itd.) w sposób oczywisty ukazywały, że jest to teren, na którym można olśnić świat.
Tym bardziej, że Amerykanie też podążali w tym kierunku. Nie było tajemnicą, co przygotowują. Jak zwykło się dziać w wolnym świecie, Amerykanie przed każdą próbą z góry o niej oznajmiali, a jeśli się nie udała, nie robili z tego tajemnicy. Nawiasem mówiąc w prawdziwie demokratycznym społeczeństwie zatajanie czegokolwiek nie miałoby żadnych szans. Oni też przygotowywali pierwszy lot z człowiekiem i wszyscy o tym wiedzieli. Poza tym prezydent Kennedy oznajmił w roku 1961, że Amerykanie pracują nad programem lotów na Księżyc i że tam pierwszy Amerykanin dotrze w 1968 roku. (Pomylił się tylko o jeden rok, bo jak wiemy z powodu „poślizgu” w realizacji programu Neil Armstrong w czerwcu 1969 roku stanął na księżycu). Wiedziano także, że Alan Shepard, wyznaczony jako pierwszy amerykański pilot do wykonania „skoku w kosmos”, przygotowuje się na koniec kwietnia lub początek maja 1961 roku (!).
A gdyby tak pierwszym był człowiek sowiecki?
Są pewne znaki, że Sowieci już pod koniec lat pięćdziesiątych prowadzili doświadczenia w Kosmosie. Do niektórych aluzji jeszcze powrócimy w innym miejscu tej książki. Niczego pewnego jednak na Zachodzie, nikt nie wiedział i nie mógł wiedzieć. Nie zapomnijmy, że nie było w dziejach (i w drugiej połowie dwudziestego wieku) drugiego państwa tak odciętego od zewnętrznego świata. Władza była wyłącznym właścicielem wszystkich zamków, kłódek i kluczy. Rozbudowane systemy kontrolne, miliony donosicieli i wręcz chorobliwa tajność organów wojskowych były w tym państwie tradycyjne, ale pod koniec naszego stulecia osiągnęły szczyt.
W Związku Radzieckim także istniał program badań Księżyca. Wiemy, że — nawet według źródeł węgierskich — była to największa klęska w ich badaniach kosmicznych… Włożyli w to miliardy, starając się za wszelką cenę wyprzedzić Amerykanów, to bowiem było zawsze ich prawdziwym i niemal jedynym celem, a nie prawdziwe badanie przestrzeni kosmicznej. Aż do lat siedemdziesiątych, kiedy rozpoczęła się współpraca w dziedzinie badań kosmicznych z konkurentami zza oceanu, pokonanie Amerykanów zawsze majaczyło przed oczyma kierownictwa sowieckiego. W Moskwie bowiem wbili sobie do głowy, że kto w tej dziedzinie będzie przodował, udowodni tym samym przodującą rolę swego systemu i ideologii, albo właśnie jego zbawczy charakter. Teraz wreszcie, w roku 1990-tym, sytuacja jest przynajmniej jasna… Kiedy oficjalna propaganda sowiecka od początku, aż do 1989 roku twierdziła w słowie i piśmie, że nigdy nie zamierzali lądować na Księżycu, gdyż Księżyc i bez tego może być zbadany innymi sposobami (np. przez sondy) — niedawno okazało się, że jest to tylko klasyczny przypadek pomniejszania tego, czego sami nie potrafią. W rzeczywistości prowadzili rozpaczliwy wyścig z Amerykanami aż do ostatnich tygodni (!) przed już wspomnianym lądowaniem ekipy Armstronga w roku 1969[2].
Piszę o tym wszystkim tylko dlatego, aby wykazać, że w Związku Radzieckim, zgodnie z wolą najwyższych władz partyjnych, od samego początku, przynajmniej przez półtora dziesiątka lat, sowieckie badania przestrzeni kosmicznej służyły wyłącznie propagandzie, niczemu innemu. Już. przy wystrzeleniu pierwszego sputnika (4 października 195-7 roku) liczyli tylko na efekt propagandowy, i faktycznie innego nie osiągnęli.
Trzeba było to teraz wykorzystać! Zbliżał się termin zapowiedzianego lotu Sheparda. Z różnych źródeł wiemy, jaki nacisk wywierano na badaczy Kosmosu, szczególnie na członka akademii Korolowa, który był „duszą” całego programu i na kilkuset jego towarzyszy. Partia żądała za wszelką cenę sukcesu i to na światową skalę, a do tego natychmiast — a w każdym razie wcześniej niż Amerykanie. Teraz jest także jasne, że program Księżyca natychmiast porzucili — niech przepadną zaangażowane w to miliardy — kiedy Amerykanie pierwsi osiągnęli cel. Od tej chwili sprawa przestała interesować władze monopartii, niech się zmarnują niewątpliwie nagromadzone cenne doświadczenia, wynalazki i wyniki. Można więc zrozumieć, że na początku 1961 roku nacisk był jeszcze silniejszy. Sukces był pilnie potrzebny, przecież wszystko dokoła się chwiało, „republiki członkowskie” utrzymywano tylko bezwzględnym terrorem, a świat zewnętrzny można było utrzymać w szachu straszliwą siłą zbrojną.
A więc — człowiek musi wyruszyć w Kosmos! Był już sputnik, były zdjęcia z tamtej strony Księżyca, zdarzały się satelity łącznościowe i szpiegowskie, zaczęło się wojskowe wykorzystywanie Kosmosu, choć wszystko to było jeszcze w stadium dzieciństwa. Chruszczow wydał poufny rozkaz: trzeba za wszelką cenę wyprzedzić Amerykanów. W jakikolwiek sposób!
Rozkaz wykonano posłusznie.
Sprzeczności
Lot
Idźmy po kolei. Ponieważ już przedtem od kilku dni po Moskwie krążyły dziwne plotki (o tym będzie jeszcze mowa), więc oczywiście nie tylko tam, lecz w tak zwanych ”zaprzyjaźnionych” stolicach ludzie o tym mówili. Najjaskrawszym tego przykładem był wspomniany już wypadek warszawski: polscy dziennikarze i inni towarzysze tak bardzo się pospieszyli z podaniem dobrej wiadomości, że wyprzedzili samo wydarzenie!
Oczywiście w Budapeszcie też o tym mówiono. Dowodem jest węgierska prasa partyjna[3]. Artykuł niejakiego V.J. w Nepszabadsag wyjawia: że we wtorek w południe (a więc dwadzieścia cztery godziny przed rzekomym lotem Gagarina) cały Budapeszt mówił o sowieckim locie w Kosmos jako już dokonanym fakcie. Znamy psychologię „socjalistycznych” reżimów, dość mieliśmy czasu, aby się nauczyć wszystkich chwytów i forteli. Takie plotki nie bez powodu zwykły się rozchodzić, podobnie jak dementowanie (które w rzeczywistości jest tylko zaprzeczeniem) ma swoje znaczenie w imperium kłamstwa. Od czasów Hitlera, Stalina, Ceaucescu, Kadhafiego i im podobnych wiemy, że to, czemu przeczą owe reżimy, na ogół stanowi czystą prawdę. Otóż w omawianym artykule znajdujemy zaprzeczenie, że coś podobnego zdarzyło się w Związku Radzieckim, że to tylko „imperialistyczny wymysł”, itd. Brak jednak odpowiedzi na pytanie, skąd w takim razie przyszła ta wieść, w jaki sposób rozprzestrzeniła się nie tylko w Moskwie, lecz w połowie Europy — jeszcze zanim nastąpił ów rzekomy lot?
1
Także po węgiersku: Vilagujsag, (Gazeta Świata) 1990, nr l str. 21: „Ośrodek rakietowy ukazuje swoje tajemnice”