— Już wszystko przemyślałem. Jeśli tajemnica zostanie zachowana, ryzyko nie przekroczy akceptowalnego poziomu.
— Zatem pomożemy panu, na ile będziemy mogli — odparł Braithwaite. — Chociaż zapewne nie będzie to wiele…
Codziennie ktoś z personelu naczelnego psychologa widział jego zamówienia. Ponieważ dania pakowano w przezroczystą folię izolacyjną, można je było rozpoznać. Widać było też, jakie resztki zostawały na talerzach. Czasem słyszeli również przez drzwi dosadne krytyczne uwagi O’Mary na temat tego, co akurat otrzymał z kuchni.
— Jak sam więc pan widzi, pewne dane są do zdobycia, ale nie będą one kompletne — zakończył przepraszająco Braithwaite.
— Jednak powinny się okazać pomocne — rzekł Gurronsevas. — Szczególnie jeśli będziecie mi też przekazywać konkretne uwagi padające w trakcie jedzenia i zaraz po posiłkach. Z powodów, które już wyjaśniłem, zależy mi, aby obserwacje były prowadzone dyskretnie. Chciałbym dowiadywać się niezwłocznie o wszystkich, nawet bardzo drobnych zmianach zachowania majora związanych z jedzeniem.
— Jak długo miałoby to potrwać? — spytał porucznik. — Miesiąc? Bez końca?
— Och, nie. W Szpitalu jest ponad sześćdziesiąt gatunków konsumentów, którymi muszę się zająć. Dziesięć, góra piętnaście dni.
— Dobrze — mruknął Braithwaite, kiwając głową. — Jesteśmy wyszkoleni w obserwacji drobnych nawet zmian ekspresji czy zachowania, jako że mogą one świadczyć o ukrytych problemach osobowościowych. Czy możemy zrobić dla pana coś jeszcze?
— Dziękuję, nie.
Gdy wychodził, usłyszał głos Liorena.
— Skoro mowa o zmianach, słyszeliśmy pogłoski o siostrze oddziałowej Hredlichli. Od kilku dni zachowuje się podobno dość dziwnie, zaczęła nawet okazywać życzliwość podwładnym i niektórzy twierdzą, że z czasem zapewne da się lubić. Czy to skutek pańskiej pracy nad jadłospisem PVSJ?
Wszyscy wydali przytłumione, nieprzetłumaczalne dźwięki sugerujące, że nie było to całkiem poważne pytanie. Gurronsevas też roześmiał się cicho.
— Mam nadzieję, że tak. Ale nie gwarantuję podobnych skutków, jeśli chodzi o O’Marę.
Skupiając uwagę na wymijaniu istot podążających korytarzami między gabinetem naczelnego psychologa a centrum kontroli syntez żywności, Gurronsevas rozmyślał o Hredlichli. Prace nad menu PVSJ zajęły mu więcej czasu, niż przewidywał, ale też chlorodyszna okazała się bardziej skłonna do rozmów niż do jedzenia. Choć w sumie bezproduktywny, był to miły sposób spędzania czasu. Za kilka godzin jego współpraca z Hredlicłili miała dobiec końca i Gurronsevas niemal tego żałował.
Nie był zdumiony, gdy zobaczył, że Murchison i Timmins już na niego czekają. Patolog pomachała mu ręką i powiedziała, że urwała się z wydziału na resztę dnia. Najciekawszych zdarzeń oczekiwała właśnie tutaj. Mogłoby się wydawać, że Murchison przyznaje się głośno do mało poważnego traktowania obowiązków, dietetyk wiedział już jednak, że nie powinien brać wszystkich jej wypowiedzi całkiem serio.
Timmins zajęty był dostrajaniem syntetyzera w jadalni chlorodysznych i tak go to pochłaniało, że nie zauważał nawet Murchison. Technicy Dremon i Kledath jasno dawali mu do zrozumienia falowaniem sierści, że nie potrzebują żadnych pouczeń, on wszakże cały czas patrzył im na ręce. Dobrze pamiętał obawy Gurronsevasa.
— Zakończyliśmy analizę osłon na jednym z urządzeń w przylegającej do jadalni chlorodysznych sali ćwiczeń — powiedziała Murchison, przysuwając się. — Materiał, z którego je wykonano, przeszedł w swoim czasie testy bezpieczeństwa, oczywiście z pozytywnym wynikiem, lecz odkryliśmy w nim pewien obcy składnik. Musiał zostać dodany przypadkiem, już podczas produkcji. Wystawiony na długotrwałe działanie chloru, uwalnia śladowe ilości gazów, które normalnie nie wystąpiłyby w tym środowisku. Choć nieszkodliwe nawet w dużym stężeniu, mają specyficzny zapach. Illensańczyk z naszego laboratorium określił ich woń jako apetyczną. Świetnie, że udało ci się na to trafić.
— Dziękuję, ale największą zasługę ma Hredlichli. To ona zauważyła, że po skorzystaniu z tego urządzenia większość ćwiczących idzie jeść, twierdząc, że apetyt im się poprawił. Po jedzeniu zaś nie ćwiczą w ogóle. Gdy wiedziało się już, gdzie szukać, prościej było znaleźć.
— Jesteś zbyt skromny — stwierdziła Murchison. — Ale co teraz planujesz? I z czyim udziałem?
Gurronsevas pomyślał, że chyba po raz pierwszy w życiu uznano go za skromnego.
— Też chciałbym to wiedzieć — rzekł pochylony nad konsolą Timmins.
Wszyscy spojrzeli na Tralthańczyka, nawet Kelgia — nie umilkli, a ich futra znieruchomiały w oznace zaciekawienia. Gurronsevas musiał jednak zastanowić się nad doborem słów, aby nie wyjawić, o kogo chodzi.
— Praca z PVSJ była wyzwaniem, ale w sumie to raczej ćwiczenia teoretyczne, skoro sam nie mogę spróbować ich potraw. Następny projekt będzie trudniejszy, lecz mniej niebezpieczny dla wszystkich zainteresowanych, bo chociaż trudno przewidzieć ostateczne efekty, na pewno nikomu nie zagrozi zatruciem. Obiektem eksperymentu jest człowiek typu ziemskiego, przedstawiciel grupy stanowiącej ponad jedną piątą personelu Szpitala. Z doświadczeń zdobytych podczas pracy w hotelu Cromingan — Shnesk wiem, jak trudno zaspokoić oczekiwania kulinarne tej rasy. Potem chciałbym się zająć Kelgianami, Melfianami i Nallaimami. Niekoniecznie w tej właśnie kolejności.
Futra Kelgian zafalowały zbyt nieregularnie, aby Gurronsevas mógł odczytać, o jakie emocje chodzi. Murchison uśmiechnęła się, a Timmins powiedział czym prędzej:
— Chętnie zgłoszę się na ochotnika.
— Proszę się ustawić na końcu kolejki, poruczniku — rzuciła patolog.
Już chciał oznajmić, że nie potrzebuje więcej ochotników, gdy na ekranie komunikatora pojawiła się twarz Hredlichli. Od razu poznał, że dzwoni ze swojej kwatery, gdyż nie miała na sobie ubioru ochronnego.
— Chciałabym się dowiedzieć, jak postępy w syntezowaniu następnej próbki żuczków w galaretce z yursilu. Czekam na nią z wielką niecierpliwością, a nic jeszcze do mnie nie dotarło. Coś się stało?
Nie co, ale kto, pomyślał Gurronsevas. Technik dietetyk Liresschi zdarzył się był po drodze.
— Osiągnęliśmy od wczoraj spory postęp — rzekł. — Udało nam się zsyntetyzować pięć dodatków do menu PVSJ: dwa główne dania i trzy podkreślające smak albo kontrastujące z nim sosy, które można też dodawać do istniejących już dań. Pani illensańscy przyjaciele będą mogli ocenić rezultaty podczas jutrzejszego głównego posiłku. Proszę przypomnieć im, że dostaną to samo pozbawione smaku sztuczne jedzenie co zwykle. Tyle że z nowymi dodatkami. Jeden ze składników sosu fryelli — ciągnął — nie występuje na waszym świecie, ale patologia zapewnia mnie, że będzie niegroźny dla waszego metabolizmu. Ma poprawiać apetyt przez bodźce zapachowe i wizualne. Sam w sobie pozbawiony jest smaku, lecz aż trudno w to uwierzyć, jeśli wziąć pod uwagę jego wygląd i zapach. Co do sztucznych żuczków, zmiana będzie dotyczyć głównie ich wyglądu. Do galaretki dodaliśmy małe, nieregularne zwitki elastycznej materii, przez co z bliska będzie się wydawało, że to naprawdę zielone żuczki, które nadal się ruszają. Jest szansa, że wrażenia wizualne w znaczącym stopniu wpłyną na doznania smakowe…
— Bez wątpienia zapowiada się to wspaniale — przerwała mu Hredlichli. — Ale gdzie jest próbka?
— Ponieważ spieszyliśmy się z wdrożeniem produkcji, przekazałem ją dla pani przez technika Liresschi. Miał on też dodatkowo ocenić walory smakowe. W pełni zaaprobował produkt, stwierdził jednak, że dla pełnej oceny dania o równie subtelnym smaku musiał spróbować go więcej niż raz. Niestety, po teście próbka skurczyła się za bardzo, aby wysyłać ją dokądkolwiek. Ale chętnie przygotuję jeszcze jedną…