— Ale sam pan mówił, że wystarczy dla wszystkich!
— Tak.
— Technik Liresschi to kulinarny barbarzyńca — powiedziała ze złością Hredlichli. — I chciwy żarłok!
— Tak — rzekł raz jeszcze Tralthańczyk. Siostra oddziałowa warknęła coś niezrozumiałego, ale zanim zdążyła podjąć wątek, Gurronsevas przejął inicjatywę.
— Chcę podziękować za pomoc okazaną podczas naszych długich rozmów. Dzięki nim udało się poprawić znacznie menu Illensańczyków. Przyjdzie pora na dalsze zmiany, niemniej zasadniczy cel został osiągnięty i teraz muszę zająć się pożywieniem innych gatunków. Raz jeszcze gorąco dziękuję.
Hredlichli dłuższą chwilę nie odpowiadała i Gurronsevas zaczął się już zastanawiać, czy w jakiś sposób jej nie uraził. Przez długie lata współpracy w ramach Federacji Illensańczycy zyskali opinię najwyższej klasy profesjonalistów, nie uznawano ich jednak za istoty szczególnie towarzyskie. Niełatwo nawiązywali bliższe kontakty i ciągle na coś narzekali. Zgodnie z prawdą czy nie, postrzegali siebie zwykle jako mało szanowaną i gorzej traktowaną chlorodyszną mniejszość. Wprawdzie podczas wspólnej pracy nad illensańskim menu Hredlichli zaczęła odnosić się do niego zdecydowanie lepiej niż dotąd, jednak nie potrafił określić, czy trafił jej przez żołądek do serca, czy może został tylko doceniony jako fachowiec.
Chętnie zobaczyłby w tej chwili kogoś z psychologii, najlepiej Ojczulka Liorena, który może wyjaśniłby mu, co nie tak powiedział. Nagle wszakże Hredlichli się odezwała.
— Może uzna pan to za komplement, może za narzekanie, ale cóż… Dotąd naprawdę niewiele wiedzieliśmy o zwyczajach kulinarnych ciepłokrwistych tlenodysznych.
Gurronsevas taktownie się nie odzywał.
— Rozmawiałam z przyjaciółmi o naszej pracy nad menu i oni są równie zadowoleni ze zmian jak ja. Przeczytaliśmy zasoby ogólnego komputera i dowiedzieliśmy się, że na Ziemi, gdzie przygotowywanie i spożywanie posiłków rozwinęło się w całą gałąź sztuki, istnieje zwyczaj właściwy jednej z grup tubylców, zwanej Francuzami. Otóż pod koniec szczególnie udanego posiłku zaprasza się tam na salę kucharza, zwanego Chef du Cuisine, aby osobiście mu podziękować. Mamy nadzieję, że zechce pan jutro odwiedzić naszą jadalnię, abyśmy mogli uczynić to samo.
Przez chwilę Gurronsevas nie wiedział, co powiedzieć.
— Znam ten ziemski obyczaj i zaszczyt to dla mnie, ale…
— Nic panu nie grozi — dodała Hredlichli. — Proszę tylko włożyć jakiś kombinezon ochronny. Zależy nam jedynie na pańskiej obecności. Nie oczekujemy, że będzie pan cokolwiek jeść.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gurronsevas uznał ostatecznie, że skupienie się na jednej istocie, która miałaby reprezentować ponad dziesięć tysięcy członków personelu medycznego i technicznego oraz kilka tysięcy pacjentów, nie jest sensownym ani sprawiedliwym rozwiązaniem. Nawet jeśli uznać, że O’Mara jest najbardziej wpływowy spośród nich wszystkich. Dietetyk postanowił zatem poszukać jeszcze kogoś, w miarę możliwości mniej kłopotliwego.
Wpływ na to miały doniesienia jego informatorów z psychologii. Po pięciu dniach śledzenia reakcji O’Mary na zmodyfikowane posiłki nie udało się wychwycić żadnych zauważalnych zmian w zachowaniu, temperamencie czy stosunku konsumenta do podwładnych.
Podczas jednego z codziennych spotkań w jadalni Cha Thrat zasugerowała, że major może być jednym z tych nielicznych ludzi, którzy pochłonięci całkowicie sprawami zawodowymi, ignorują doznania smakowe. Braithwaite przyznał jej rację i dodał, iż wyczuł, że obiady naczelnego psychologa pachną ostatnio jakoś inaczej. Gurronsevas odparł, że tak czy owak, dane uzyskane od nieświadomego, choćby wrogo nastawionego uczestnika eksperymentu mają znacznie większą wartość niż opinie ochotnika.
— Niemniej, skoro ocena posiłków się nie pogorszyła, zakładam, że ogólnie zmiany są do przyjęcia. Wprowadziłem je zatem do programów głównego syntetyzera. Zapewne powie mi pan, poruczniku, z jakim skutkiem.
— Owszem — odparł Braithwaite, wywołując menu. — O jakie dania chodzi?
— Ja też zjadłabym coś dobrego. Potrzebuję tego tak samo jak ludzie — zauważyła Cha Thrat.
— Jestem tego świadom — stwierdził Gurronsevas. — Nie zapomniałem o jedynej w Szpitalu Sommaradvance. Jednak twój gatunek dołączył do Federacji stosunkowo niedawno, a podczas pracy w hotelu nie zetknąłem się z twoimi pobratymcami, niewiele zatem o was wiem. Gdybyś zechciała przekazać mi jakieś informacje, chętnie nadstawię ucha. Chociażby po to, aby przestać myśleć o smaku tej nieapetycznie wyglądającej atrapy grzyba w fałszywym syropie uxt. Ale moim ulubionym daniem pozostaje nallaimski robak strill, z pięknymi zielonymi i czarnymi włosami, które są prawie tak długie jak jego ciało. Podawany oczywiście żywy, w jadalnej klateczce z cruulańskiego makaronu.
— Proszę — jęknął Braithwaite. — Chciałbym coś zjeść.
— Ja też — dodała Cha Thrat. — Jeszcze trochę o jedzeniu, które trzeba zamykać w klatkach, a się wynicuję.
— Cierpienie uszlachetnia duszę — wtrącił się Ojczulek Lioren. — Jeśli zaś się wynicujesz, będziemy się mogli przekonać, czy takową posiadasz.
Gurronsevas próbował znaleźć jakąś ripostę z pogranicza teologii i kulinariów, gdy nagle przy stole pojawił się Hudlarianin z opaską młodszego internisty.
— Naczelny dietetyk Gurronsevas? — spytał nieśmiało i zamilkł.
Tralthańczyk wiedział, że Hudlarianie mają wyjątkowo grubą skórę, ale są istotami wielkiej wrażliwości.
— Mogę panu w czymś pomóc, doktorze?
— I mnie, i moim kolegom klasy FROB, ale czy na pewno nie przeszkadzam? Sprawa jest poważna, jednak nie pilna.
— Mam kilka minut. Potem muszę się udać do doku dwunastego. Jeśli trzeba więcej czasu, możemy porozmawiać po drodze. O co chodzi, doktorze?
Cały czas Gurronsevas spoglądał uważnie wszystkimi oczami na istotę, która, chociaż niewiele od niego roślejsza, miała aż czterokrotnie większą masę. Poruszała się na sześciu mackowatych kończynach zaopatrzonych w chwytne wyrostki. Jak wszyscy, którzy zrządzeniem losu musieli przebywać pośród słabszych i bardziej kruchych od siebie, poruszała się bardzo uważnie i powoli.
Istoty klasy FROB wyewoluowały na świecie o wysokiej grawitacji i tak gęstej atmosferze, że przypominała pełną składników odżywczych zupę. Hudlarianie pokryci byli grubym pancerzem, który jedynie przed oczami stawał się przezroczysty. Na rodzinnej planecie chronił ich przed ciśnieniem, w kosmosie zaś pozwalał na pracę bez skafandra nawet w próżni. W ich ciele nie było żadnych naturalnych otworów. Narząd mowy i słuchu stanowiła elastyczna membrana, nie oddychali, pożywienie wchłaniali przez skórę i w podobny sposób wydalali odchody. Poza swą planetą musieli regularnie spryskiwać się specjalną substancją odżywczą, potrzebowali bowiem mnóstwo energii.
Z tego powodu każda dłuższa przerwa w przyjmowaniu pokarmu mogła się okazać dla nich groźna. Zajęci rozmyślaniami, obowiązkami czy interesującą rozmową, potrafili zapomnieć o pożywieniu i zemdleć potem z osłabienia w drodze do stołówki. Nie odzyskiwali przytomności, dopóki nie pokryło się ich kolejną porcją odżywki. Jeśli nastąpiło to w miarę szybko, obywało się bez komplikacji i pomoc lekarska nie była konieczna. Niemniej dla uniknięcia podobnych wypadków na każdym oddziale tlenodysznych umieszczono awaryjny spryskiwacz ze zbiornikiem. Jak zauważył Gurronsevas, ten Hudlarianin był świeżo po posiłku, nie chodziło zatem o pokarm.