— Szybko pan do tego przywyknie — dodał. — Widywałem już gości, którzy podczas pierwszego kontaktu z przedstawicielami aż tylu różnych gatunków wpadali w panikę, uciekali i kryli się albo zastygali sparaliżowani strachem. Pan radzi sobie całkiem nieźle.
— Dziękuję — odparł Gurronsevas. Normalnie nie byłby skłonny dzielić się informacjami o sobie z kimś ledwie poznanym, ale komplement mile go połechtał. — Mam doświadczenie, jeśli chodzi o takie sytuacje, poruczniku. Podobne sceny można ujrzeć podczas wielogatunkowych konwentów i zjazdów. Tyle że ich uczestnicy są zwykle gorzej wychowani.
— Naprawdę? — spytał porucznik ze śmiechem. — Na pańskim miejscu poczekałbym z oceną manier napotkanych istot do chwili, gdy otrzyma pan wielokanałowy autotranslator. Nie wie pan, co niektóre z nich mówiły o panu. Za kilka minut dotrzemy do departamentu psychologii.
Gurronsevas zauważył, że na tym poziomie korytarze są znacznie mniej zatłoczone, a mimo to nie poruszają się szybciej. Wręcz przeciwnie — z jakiegoś powodu Ziemianin zwolnił.
— Zanim pan wejdzie — powiedział nagle, jakby po dłuższym wahaniu — chyba dobrze będzie, jeśli usłyszy pan coś o osobie, którą za chwilę pan pozna.
— To może się okazać pomocne — zgodził się Gurronsevas.
— Major O’Mara jest naczelnym psychologiem. Uzdrawiaczem umysłu, o ile pamiętam wasze nazewnictwo. Odpowiada za harmonijne współistnienie i współpracę ponad dziesięciu tysięcy istot, które wywodzą się niekiedy z bardzo zróżnicowanych kultur…
Jak wyjaśnił porucznik, mimo starannego doboru kandydatów, wzajemnej tolerancji i powszechnego poszanowania fachowości, zdarzały się w Szpitalu tarcia albo konflikty. Najczęściej wynikały one ze zwykłej niewiedzy albo niezrozumienia, czasem jednak wiązały się z głębszymi problemami, głównie o podłożu ksenofobicznym. Uprzedzony do pacjentów albo do kolegów znerwicowany lekarz nie mógł należycie wywiązywać się ze swoich obowiązków, niekiedy zaś cierpiał nawet na rozszczepienie osobowości. Zadaniem O’Mary i jego ludzi było wykrywanie i rozwiązywanie podobnych problemów. W ostateczności mogli nawet usunąć kłopotliwą istotę ze szpitala. Mało kto lubił pracowników tego działu, tym bardziej że naprawdę przykładali się do pracy.
— Ze względów formalnych O’Mara nosi stopień majora Korpusu Kontroli. Wprawdzie mamy tu wielu oficerów i lekarzy starszych od niego stopniem, jednak w związku ze specyficznymi zadaniami, które stoją przed jego działem, trudno uznać go za czyjegokolwiek podwładnego. Podobnie, jak trudno byłoby określić granice jego władzy.
— Już dawno pojąłem, na czym polega różnica między stopniem a zakresem władzy — powiedział Gurronsevas.
— To dobrze — odparł Timmins, wskazując na zbliżające się drzwi. — Tutaj. Proszę przodem.
Znaleźli się w sporym pomieszczeniu z czterema biurkami stojącymi po obu stronach przejścia wiodącego do wewnętrznych drzwi. Tylko trzy stanowiska były zajęte: przez Tarlanina, Sommaradvankę i Ziemianina w mundurze Korpusu. Oficer ów nosił ten sam stopień co Timmins. Tarlanin i Sommaradvanka nie unieśli głów znad ekranów, jednak zerknęli na gościa. Ziemianin spojrzał na niego otwarcie. Gurronsevas przesunął się w głąb pomieszczenia. Starał się stawiać swoje sześć nóg jak najostrożniej, aby nie wprawić wszystkiego w drżenie.
Uznał, że nie wypada się odzywać do podwładnych majora, zanim nie porozmawia z ich przełożonym.
— Gurronsevas, nowo przybyły na Tennochlanie. Do majora — przedstawił go krótko Timmins.
— Major czeka na pana — odparł drugi oficer. — Proszę tędy.
Wewnętrzne drzwi się uchyliły.
— Powodzenia — szepnął porucznik, zostając za progiem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Gabinet naczelnego psychologa był znacznie większy niż zewnętrzne biuro i niepokojąco przypominał dobrze wyposażoną izbę tortur rodem z dawnych, barbarzyńskich czasów cywilizacji Gurronsevasa. Wkoło stały różnego kształtu meble służące za siedziska przedstawicielom rozmaitych ras. Dwie instalacje zwieszały się nawet z sufitu. Jako istota, która wszystko zwykła czynić na stojąco (chyba że trzeba było spojrzeć w oczy komuś znacznie mniejszemu), Tralthańczyk nie zwrócił większej uwagi na te urządzenia. Bez wahania przesunął się na wolne miejsce tuż przed obrotowym blatem, za którym siedział ten osobnik o nieokreślonym bliżej zakresie władzy — O’Mara.
Gurronsevas skierował wszystkie oczy na majora, ale nadal się nie odzywał. Gospodarz wiedział, z kim ma do czynienia, nie było więc sensu się przedstawiać. Tralthańczyk chciał ponadto pokazać, że jest istotą o silnej woli, której nie da się skłonić do niepotrzebnego gadulstwa. Wolałby też uniknąć złego wrażenia na samym początku, kiedy szczególnie łatwo o jakąś gafę.
Major wydawał się dość stary, przynajmniej według ludzkich standardów, chociaż rosnące nad oczami włosy miał raczej szarawe niż białe. Odwzajemniając spojrzenie przybysza, nie poruszył nawet spoczywającymi na blacie dłońmi, nie drgnął również żaden mięsień jego twarzy. Dopiero po dłuższej chwili lekko skinął głową. I też się nie przedstawił.
Gurronsevas nie był pewien, który z nich wygrał ten milczący pojedynek.
— Na początek muszę powitać pana w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego — rzekł bez mrugnięcia okiem psycholog. — Obaj jednak wiemy, że to tylko grzecznościowa formułka, gdyż Szpital nie zapraszał pana, niezależnie od pańskich kwalifikacji. Pańskie przybycie to skutek decyzji ministerstwa Federacji. Komuś tam wpadło do głowy, aby pana przysłać, my zaś mamy dopiero ocenić, czy to dobry pomysł. Zgadza się pan z taką oceną sytuacji?
— Nie — odparł Gurronsevas. — Nie przysłano mnie. Zgłosiłem się na ochotnika.
— To szczegół techniczny i być może pański błąd — powiedział O’Mara. — Dlaczego chciał pan tu trafić? Tylko proszę nie powtarzać argumentów, które przedstawił pan we wniosku. Jest długi, szczegółowy, przekonujący i zapewne prawdziwy, ale podobne dokumenty zbyt często są interpretowane na korzyść wnioskodawcy. Nie sugeruję, że miało tu miejsce jakieś świadome zafałszowanie, możliwe jednak, że nie wszystko wygląda dokładnie tak, jak jest w rzeczywistości. Nie ma pan doświadczenia klinicznego?
— Wie pan, że nie — odparł Gurronsevas, opanowując irytację. — Nie sądzę jednak, aby to była istotna przeszkoda.
O’Mara przytaknął.
— Proszę powiedzieć, o ile to możliwe w kilku słowach, dlaczego chce pan tu pracować.
— Ja nie pracuję — wyrzucił z siebie Tralthańczyk i tupnął dwiema nogami na tyle silnie, że meble wkoło zadrżały. — Nie jestem rzemieślnikiem ani technikiem. Jestem artystą.
— Proszę o wybaczenie — powiedział O’Mara tonem, który w żadnym razie nie pasował do przeprosin. — Dlaczego postanowił pan wyróżnić ten konkretny szpital swą sztuką?
— Ponieważ jest dla mnie wyzwaniem. Być może największym, gdyż to największa i najlepsza ze wszystkich podobnych placówek. Nie próbuję nikomu pochlebiać, to powszechnie znany fakt.
O’Mara przechylił lekko głowę.
— To fakt znany wszystkim, którzy tu pracują. Cieszy mnie, że nie próbuje pan sięgać po pochlebstwa, zgrabne czy nie, te bowiem na mnie nie działają. Nie wyobrażam sobie też, abym sam mógł kogoś nimi uraczyć, chociaż w niektórych sytuacjach mimo wszystko jestem uprzejmy. Czy dobrze się rozumiemy? Tym razem prosiłbym więc o trochę obszerniejszą wypowiedź. Pod jakim względem nasz szpital wydał się panu na tyle atrakcyjny, że zdecydował się pan na podróż, i jakich wpływów pan użył, że panu na nią pozwolono? Był pan niezadowolony z poprzedniego zajęcia? Jak się układała panu współpraca z przełożonymi? A może to oni chcieli zrezygnować z pana?