— Dziękuję, doktorze — powiedziała Murchison. Podeszła do konsoli i cofnęła nagranie, aby zatrzymać je na pierwszym z wielu obrazów tubylców. — Należą do typu fizjologicznego DHCG. Tym spośród nas, którzy nie są lekarzami, wyjaśniam, że oznacza to istoty ciepłokrwiste tlenodyszne o masie ciała prawie trzykrotnie większej niż u przeciętnego Ziemianina. Ciążenie na planecie wynosi jeden przecinek trzy g, zatem zdrowy osobnik tego gatunku jest całkiem solidnie umięśniony…
Gurronsevasowi przypominali rzadkie ziemskie zwierzęta, które widział kiedyś w filmie. Nazywały się kangury. Różnice sprowadzały się do innego kształtu głowy, która była też większa, z otworem gębowym wyposażonym w garnitur groźnych zębów. Dwie krótkie przednie kończyny miały po sześć palców, z dwoma przeciwstawnymi kciukami każda. Ogon był masywniejszy i kończył się szerokim, trójkątnym spłaszczeniem. Murchison wyjaśniła, że tworzy go rdzeń z kości obudowany grubą pokrywą mięśni. Był jednocześnie naturalną bronią, dodatkową kończyną przydatną przy szybkim poruszaniu się oraz nosidłem, na którym transportowano młode nie potrafiące jeszcze chodzić.
Ujrzeli wzruszający obraz dwóch dorosłych osobników — Gurronsevas nie potrafił określić ich płci — ciągnących na ogonach dwoje popiskujących ze szczęścia młodych. Potem ukazała się mniej radosna sekwencja polowania. Przyjmowali podczas niego dziwaczną, zdawałoby się, pozycję ze złożonymi przednimi kończynami, policzkami przytulonymi do ziemi i szeroko rozstawionymi długimi nogami. Umożliwiało to podwinięcie pod siebie ogona i umieszczenie jego szerokiego zakończenia dokładnie w środku ciężkości. Wyprostowany gwałtownie potrafił wyrzucić istotę na pięć lub sześć długości ciała do przodu.
Jeśli myśliwemu nie udało się wylądować wprost na ofierze i pozbawić jej przytomności kopnięciem, następnie zaś życia przez przegryzienie karku i biegnących tamtędy nerwów, łowca obracał się gwałtownie na jednej nodze i uderzał końcem ogona niczym toporem.
— Wprawdzie ogon jest bardzo giętki, jeśli chodzi o przemieszczanie go do przodu i w dół, ale nie daje się unieść powyżej pleców. Na szczegółowy opis przyjdzie nam poczekać, aż będziemy mogli przeprowadzić pierwszy skan, lecz nawet zewnętrzna struktura sugeruje, że próba zgięcia ogona w kierunku karku musiałaby się zakończyć poważnym uszkodzeniem muskulatury oraz kręgosłupa. Tym samym plecy są jedynym miejscem wrażliwym na atak naturalnych wrogów, którzy i tak muszą działać z zaskoczenia, jeśli sami nie mają się stać ofiarami.
Na ekranie pojawił się przelotnie czworonóg o tak ciemnej sierści, że ledwie dawało się dojrzeć cokolwiek poza pełną długich zębów paszczą i jeszcze dłuższymi pazurami. Zwierzę skoczyło na Wemaranina z gałęzi. Wczepiwszy pazury głęboko w jego plecy, wbiło zębiska w bok szyi. Tubylec skakał rozpaczliwie, usiłując zrzucić napastnika, aby dosięgnąć go ogonem. Czy przez przypadek, czy świadomie, jeden z tych skoków istota wykonała pod nisko zwieszającą się gałęzią i zgniotła drapieżnika z taką siłą, że aż krew i kawałki organów wewnętrznych trysnęły mu z paszczy. Oba stworzenia upadły na ziemię, gdzie według słów Murchison, kilka chwil później zakończyły życie.
Gurronsevas odwrócił oczy i spojrzał w iluminator. Zrobiło mu się niedobrze.
— To zwierzę o czarnym futrze to zapewne najgroźniejszy z tamtejszych drapieżników i równocześnie obiekt polowań tubylców, którzy cenią jego mięso. Najwyraźniej sprawa jest prosta: albo zjesz, albo zostaniesz zjedzony. Ale dość melodramatycznych opowieści. Chodzi o to, byśmy zdawali sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczne potrafią być formy życia, które spotkamy na Wemarze, tak inteligentne, jak i zwierzęce. Chcę też zwrócić wam uwagę na pewien szczegół anatomiczny. Jak wspomniałam, pewności jeszcze nie mamy, ale na podstawie obserwacji możemy uznać, że…
Z dalszego ciągu Gurronsevas nie zrozumiał zbyt wiele, tyle było tam medycznych terminów, jednak podsumowanie okazało się całkiem jasne.
— Nie ma zatem wątpliwości, że Wemaranie wyewoluowali ze stworzeń wszystkożernych i że powinni tacy pozostać. Nic nie wskazuje, aby mieli wielokomorowy żołądek charakterystyczny dla roślinożerców. Ich układ pokarmowy nie wygląda na wąsko wyspecjalizowany, co różni go od naszych. Z wyjątkiem Danalty, rzecz jasna. Widywano młodych tubylców spożywających pokarm zarówno zwierzęcego, jak i roślinnego pochodzenia, lecz procent tkanek zwierzęcych w diecie zwiększa się w miarę dorastania. U istot inteligentnych taka przemiana sugeruje, że chodzi raczej o zwyczaj niż konieczność. Być może w przeszłości istniały jakieś racjonalne przesłanki tego procesu, przesłanki o charakterze środowiskowym albo społecznym, jednak w obecnych czasach nie wydaje się on uzasadniony. Jeśli nie uda się skłonić Wemaran do zmiany zwyczajów żywieniowych, naturalne zasoby zwierzyny niebawem się wyczerpią, oni sami zaś wymrą z głodu. Wymrą jako myśliwi, chociaż jako rolnicy mogliby przetrwać. — Murchison zamilkła, wciąż poważna i przejęta, i spojrzała na pozostałych. — Musimy przekonać jakoś całą planetę mięsożerców, aby zostali wegetarianami.
Zapadła dłuższa cisza. Patolog nie poruszyła się, podobnie jak Danalta, lecz Prilicla aż drżał od napięcia innych, futro Naydrad zaś falowało niczym morze podczas sztormu.
— Czy to dlatego wzięliśmy ze sobą Gurronsevasa? — spytała w końcu Kelgianka.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Rhabwar leciał prędkością poddźwiękową w kierunku wskazanej przez Williamsona osady. Leżała w północnej strefie umiarkowanej i podczas wcześniejszych prób nawiązania kontaktu jej mieszkańcy nie okazywali tak wielkiej wrogości jak pozostałe osiedla. Gurronsevas miał okazję spojrzeć własnymi oczami na sporą połać planety. Fletcher jednak nie dlatego zdecydował się na powolny dolot na niskim pułapie. Przede wszystkim chciał uniknąć powitania tubylców gromem, który towarzyszyłby przekroczeniu bariery dźwięku.
To, czego nie było widać z orbity, teraz ukazywało się ze wszystkimi szczegółami. Pod nimi ciągnęły się pasma niskich, porośniętych lasem wzgórz. Ich zbocza pokrywał zielony dywan ze smugami żółci i brązu. Dalej ujrzeli płaskie, nakrapiane brunatno łąki. Na innym świecie barwy przyrody zależałyby od pory roku, ale nie tutaj. Oś obrotu Wemara była prostopadła do płaszczyzny orbity.
Tylko raz przelecieli nad wąskim pasem poczerniałej ziemi. Mógł to być ślad po trafieniu pioruna albo skutek czyjejś beztroski. Często trafiali na ruiny miast, które wznosiły się ku niebu niczym ślady dawno zaschłych wrzodów. Ulice i budynki porastały gęsto żółtawe krzaki, których nikt nie wyrywał. Gurronsevasowi ulżyło, gdy kapitan przerwał w pewnej chwili tę procesję widmowych obrazów.
— Tu mostek. Za piętnaście minut będziemy nad celem, doktorze.
— Dziękuję, przyjacielu Fletcher. Proszę utrzymać obecny pułap i okrążyć miejsce, aby mogli nas zauważyć i nie byli za bardzo zaskoczeni. W trakcie przelotu proszę zrzucić boję z dwustronnym komunikatorem i autotranslatorem. Niech opadnie tuż obok szczątków poprzedniej. Może zasugeruje im to, że jesteśmy nie tyle rozrzutni, ile wytrwali i skłonni do wybaczania. Lądować chciałbym jeszcze za dnia, możliwie blisko, ale nie na tyle, aby uznali nas za bezpośrednie zagrożenie.
— Jaki poziom zabezpieczeń, doktorze?
— Osłonę antymeteorytową proszę ustawić na minimalną moc i tylko na odpychanie. Najlepiej niezbyt daleko od statku, żeby nie wpadali na nią przypadkiem. O indywidualnych procedurach bezpieczeństwa porozmawiamy przed opuszczeniem statku.
Osada składała się z kilku drewnianych domów i kopalni. Wejście do niej otwierało się u stóp klifu. Mogła sięgać dość wysoko ponad dno biegnącej z północy na południe doliny, której zbocza były tak strome, że blask słońca musiał docierać do osady tylko kilka godzin dziennie. Roślinność wyglądała tu tak samo zdrowo jak na równiku. Nie było pól uprawnych, ale gdzieniegdzie zieleniły się ogrody. Poza głównym szybem kopalni w zboczu widniały jeszcze trzy mniejsze otwory, lecz trudno było ocenić, jak głęboko ciągną się podziemne korytarze i ile istot może w nich mieszkać.