— Pacjent jest silnie wzburzony. Przyjaźń została zepchnięta w głąb i zanegowana przez coraz silniejszy strach, któremu towarzyszą gniew i rozpacz. Jednak walczy z nimi. Szuka ciebie. Możesz go jakoś wesprzeć? Jest mu coraz trudniej.
Gurronsevas mruknął niemal bezgłośnie słowo, którego nie wolno mu było powtarzać, gdy był dzieckiem, a którego jako dorosły też rzadko używał. Coś, co miało być w założeniu dobrą nowiną, obróciło się przeciwko pacjentowi. Nagle Tralthańczyk stracił pewność siebie. Był zły, że sprawił przyjacielowi ból, chociaż nie wiedział, dlaczego tak się stało. Rozmawiali swobodnie na wszystkie tematy, poza tym jednym. Tutaj zachowanie było całkiem obce, skrajnie dziwne. A może to zespół medyczny, albo i sam Gurronsevas, był obcy i dziwny? Ale jeśli tak, to pod jakim względem?
Coś mu umykało, tego był pewien. Jakiś element, różnica między nimi, drobna, ale zarazem szalenie istotna. Jakaś myśl zaświtała mu przelotnie, lecz zaraz zniknęła. Chętnie wysłuchałby rady Prilicli, ale wiedział, że jeśli teraz zacznie rozmowę poza autotranslatorem, Wemaranin uzna, że chodzi o jakiś sekret. Lepiej było nie ryzykować.
Nie wiedział już, co powiedzieć, powiedział więc to, co czuł.
— Creetharze, czuję się zagubiony i winny i jest mi bardzo, ale to bardzo przykro, że sprawiam ci tyle bólu. Z jakiegoś powodu nie mogę cię zrozumieć. Jednak uwierz mi, proszę, że nigdy ani ja, ani nikt tutaj nie zamierzał cię zranić. Niemniej przez naszą, a szczególnie moją ignorancję spotkało cię wiele przykrego. Czy jest coś, cokolwiek, co mógłbym zrobić, aby ci ulżyć?
Creethar był spięty, ale nie szarpał się już.
— Dziwny jesteś. Czasem całkiem niewrażliwy, czasem pełen ciepła. Owszem, jest coś, co możesz dla mnie zrobić, Gurronsevasie. Jednak nie mam śmiałości o to prosić. Chodzi o coś, o co nie prosi się nikogo z rodziny ani przyjaciela, nawet nowego i z innego świata. Dla kogoś bliskiego może to być zbyt okrutne.
— Mów, przyjacielu Creethar. Zrobię to, o cokolwiek poprosisz.
— Czy gdy przyjdzie mój czas — szepnął ledwie słyszalnie łowca — zostaniesz ze mną, opowiadając o tych cudach, które widziałeś na innych światach? Czy zostaniesz ze mną do końca?
— Gurronsevas, można wiedzieć, dlaczego ci tak wesoło? — spytał Prilicla, przerywając przedłużającą się ciszę.
— Daj mi kilka minut na rozmowę, a wszystkim będzie bardzo wesoło — odparł dietetyk.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Nosze z Creetharem zbliżały się z wolna, całkiem zasłonięte dla ochrony przed słońcem. Gdy Prilicla powiedział, że tylko Gurronsevas może towarzyszyć łowcy w tej drodze, wszyscy zrozumieli i byli za. Sprzeciw wyraziła jedynie Naydrad, która zaniepokoiła się, czy niewprawny kierowca nie uszkodzi jej pojazdu.
Tawsar, wszyscy myśliwi i nauczyciele, oprócz Remratha, oraz cała młodzież tłoczyli się już na stoku przed kopalnią. Zastawili tylko trochę miejsca na trzy małe wózki ręczne. Gurronsevas podjechał powoli i zatrzymał się trzy jardy od wózków. Gdy nosze osiadały na ziemi, otworzył kabinę, aby wypuścić Creethara.
Zebrani Wemaranie stali w kompletnej, pełnej szacunku ciszy. Ich odczucia wobec obcych były w tej chwili nieodgadnione. Nawet najmłodsze dzieci milczały wpatrzone w postać byłego pierwszego łowcy, postać zdrową i całą, z jednym już tylko opatrunkiem na prawej nodze. Gdy jednak Creethar uniósł nagle głowę i wysiadł z pojazdu, rozległa się ogłuszająca wrzawa. Wemaranie zaczęli krzyczeć i tłoczyć się wokół noszy. Gurronsevas nigdy jeszcze nie słyszał czegoś podobnego. Zastanowił się, jak znosi tak żywiołowy wybuch emocji czekający na Rhabwarze Prilicla.
Jednak empata dobrze pamiętał niedawną długą rozmowę z Creetharem i wiedział, że nie ma się czego bać. Oczekiwał burzy i miał świadomość, że znajdzie w niej skrajne zaskoczenie i niepewność, ale nie będzie prawie wrogości. Ostatecznie to Creethar zaproponował, aby dla lepszego efektu taić prawdę aż do ostatniej chwili.
Lekko tylko kulejąc, podszedł do wózków, stanął nad nimi i spojrzał na puste wnętrza. Hałas nie pozwalał mu zebrać myśli, ale nie były to już krzyki, lecz raczej rozmowy, które brzmiały głośno wyłącznie dlatego, że wszyscy mówili głośno i wszyscy chcieli się słyszeć. W końcu tłum zaczął się uspokajać. Łowca jednym okiem dostrzegł podobną do Druuth kobietę znikającą w tunelu. Miał nadzieję, że szła po Remratha. Oderwał wzrok od wózków i uniósł ręce. Tłum ucichł z wolna.
— Bliscy moi, przyjaciele i łowcy — rzekł powoli. — Popełniliście poważny błąd, tak a nie inaczej oceniając zamiary i zdolności przybyszów ze statku. W tym samym błędzie i ja tkwiłem jeszcze kilka godzin temu. Teraz jednak widzicie, że nie jestem mięsem, które trzeba by załadować do wózków i zabrać do kuchni. Jestem żywy, silny i zdrowy. Wszystko dzięki temu, że nasi przyjaciele z innych światów nie są i nigdy nie byli uzdrawiaczami mięsa. Oni są uzdrawiaczami żywych.
Przerwał na chwilę. Tłum westchnął, niczym wiatr przebiegający przez łąkę, gdy wszyscy, zdumieni i zaskoczeni, w tym samym momencie wypuścili powietrze. Jednak cisza zapadła ponownie, gdy Creethar zaczął opisywać, co działo się z nim wśród obcych, o czym z nimi rozmawiał i co z nim robili. Przerwał tylko raz, kiedy ujrzał wyłaniającego się z tunelu ojca, który razem z Druuth zaczął się przepychać ku niemu. Remrath skinął jednak na syna, aby mówił dalej. Sam poszedł trochę dalej i stanął obok Gurronsevasa.
— Bardzo niesprawiedliwie oceniliśmy twoich przyjaciół ze statku — powiedział do niego cicho — jeśli wziąć pod uwagę to wszystko, co dla nas zrobili. A zwłaszcza co ty zrobiłeś. Okazałem się ciemnym i zacofanym Wemaraninem. Jest mi przykro. Witajcie z powrotem w naszym domu. I ty, i twoi przyjaciele uzdrowiciele.
— Dziękuję — odparł Gurronsevas półgłosem. — Mi też jest przykro, że byłem niemądry i niewrażliwy i nie słuchałem dość uważnie tego, co mówiłeś. To było nieporozumienie.
Zwykłe nieporozumienie…
Gurronsevas aż się wzdrygnął, wspominając część słów, które usłyszał Remrath. W swoim czasie wydało mu się dziwne i do pewnego stopnia miłe, ale w żadnym razie nie istotne, że na tym świecie sztuka kucharska i sztuka leczenia szły zawsze w parze. Potem usłyszał, że Wemaranie nazywają takie osoby uzdrawiaczami, i uznał to za całkiem naturalne. Gdyby się wtedy zastanowił, musiałby zrozumieć, że w społeczeństwie, które uznawało spożywanie coraz trudniej dostępnego mięsa zwierząt za klucz do przetrwania, żadne mięso nie może się zmarnować. To było przecież oczywiste. Gdy zatem mówił o udrowicielach, mając na myśli lekarzy, był przekonany, iż skoro w jego mowie są to prawie synonimy, tak samo musi być w języku Wemaran.
Gdyby stało się inaczej i Remrath poprosił Gurronsevasa o relację z tego, co obcy uzdrowiciele robią z jego ukochanym synem, skończyłoby się zapewne nie na gniewnej ciszy i wygnaniu z kopalni, ale na otwartym ataku. Dla Remratha uzdrowiciel był bowiem kimś odpowiedzialnym za oczyszczenie mięsa, usunięcie chorych tkanek i wyodrębnienie jadalnych części ciała przed przekazaniem ich do kuchni. Kimś wykonującym mniej więcej tę samą pracę co technik w rzeźni.
Wemaranie cofnęli się z konieczności na wielu polach, ale pozostali inteligentni i cywilizowani, zachowując wiele ze swojej kultury. To dlatego Prilicla czuł, że najlepiej będzie spróbować odrodzić kontakt za pośrednictwem niedawnego pacjenta. I jak zwykle się nie mylił.
— Przybysze zjawili się tu, aby powiedzieć nam, jak możemy lepiej żyć na naszym chorym, ale z wolna zdrowiejącym świecie — mówił Creethar. — Jednak przynieśli nam tylko wiedzę i rady. Wyjaśnili, jak i dlaczego zaraza dotknęła wieki temu nasz świat, znaleźli sposób na leczenie tej choroby i drogę, która uchroni nas przed jej powrotem…