Wiedząc, że Wemaranie zatracili już precyzyjny język nauki, Gurronsevas i Prilicla opisali katastrofę ekologiczną, która dotknęła Wemar, możliwie prostymi słowami. Teraz Creethar przekazywał je swojemu ludowi. Opowiedział o wiekach obfitości, o strasznym zatruciu ziemi, wody i powietrza i o stworzeniach, które wtedy żyły. Opisał uwalniane do atmosfery wielkie chmury trujących oparów, które docierały na tyle wysoko, że zaczęły niszczyć tarczę chroniącą Wemar przed szkodliwą częścią promieniowania słonecznego.
Najpierw zaczęły umierać najdrobniejsze stworzenia morskie, którymi żywiły się większe ryby, które z kolei były zjadane przez Wemaran. Na lądach palące słońce zabijało rośliny, którymi żywiły się stada będące pożywieniem drapieżników i samych Wemaran. Nękane głodem, chorobami i ślepotą zwierzęta ginęły masowo. Ginęli i Wemaranie, aż ich populacja stopniała do ułamka dawnej liczby, przy czym każde pokolenie było słabsze i bardziej chorowite od poprzedniego.
Jednak Wemaranie, którzy sami sprowadzili na siebie tę katastrofę, byli twardzi i umieli się dostosować do nowych warunków. I taki sam był ich świat, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedzieli. Niemal wymarli i stracili prawie wszystko, niektórzy jednak nauczyli się chronić siebie i swoje dzieci przed przyjaznym niegdyś słońcem. Idąc śladem przodków, zamieszkali w jaskiniach. Zaczęli siać zboże w ocienionych dolinach, a polowali, łowili ryby i podróżowali w nocy. Uprawa innych roślin nie była popularna, bo aż do przybycia gości uważano, że dieta zdrowego, dorosłego Wemaranina musi się opierać na mięsie i rybach.
Hołdując uparcie temu przekonaniu, umierali z głodu i wskutek wypadków na polowaniach. Wszystkie zwierzęta, czy to morskie, czy lądowe, przestawiły się na nocny tryb życia, a Wemaranie nie byli istotami przystosowanymi do życia i polowania w ciemności.
— Jednak ten spadek zaludnienia i utrata techniki miały jeden zbawienny skutek — mówił dalej Creethar. — Zanikać zaczęły trucizny, które były powodem tragedii. Z wolna odradza się niewidzialna tarcza nad naszymi głowami i rośliny znowu rosną, do mórz powraca życie, to, co żyło dotąd w norach i jaskiniach, wychodzi na światło dnia. Ale musimy pomóc naszej planecie. Nie możemy bezmyślnie polować i zjadać zwierząt, które prawie już wyginęły. Musimy dać im czas, aby mogły się w pełni odrodzić. Nasi przyjaciele doradzają nam ostrożność. Długie przebywanie na słońcu nadal może być groźne, chociaż już nie tak bardzo jak w przeszłości. Z czasem, gdy się zjednoczymy, czeka nas jeszcze jedno zadanie. Będziemy musieli przekonać bogatszych od nas, żyjących na równiku, aby porzucili te smrodliwe maszyny, którymi nadal się posługują. Ale powinniśmy zrobić to bez użycia broni, pokojowo, jest nas bowiem za mało, aby się rzucać do walki. A gdy już odtworzymy nasz świat, nasi przyjaciele podpowiedzą nam, jak postępować, aby go znowu nie zatruć.
— Twój potomek jest niezłym mówcą — powiedział Gurronsevas.
Remrath zbył komplement mruknięciem, ale wyraźnie się ucieszył.
— Zanim jeszcze został myśliwym, był nauczycielem. Nie pozwoli, aby nowa wiedza popadła w zapomnienie. Tego możecie być pewni.
— Gdy opowiadałem mu o tym wszystkim, chciałem tylko odciągnąć jego uwagę od ponurych myśli. Dopiero dzisiaj rano odkryłem, że cały czas obawiał się rychłej śmierci. Teraz jednak rozumie to wszystko chyba lepiej niż ja. No, ale ja jestem tylko kucharzem.
— Pierwszym kucharzem, który odmienił oblicze świata — rzekł Remrath i poczekał, aż Gurronsevas ucieszy się z komplementu na swój tralthański sposób. — Wszyscy tu zebrani przyszli na ceremonię żałobną. Oczekiwali, że zjedzą jego mięso. Tymczasem zaś dostają inną całkiem, duchową strawę.
— Bardzo dobrze, przyjacielu Gurronsevas — rozległ się w słuchawkach głos Prilicli. — Lepiej być nie mogło. Nawet ekipa kontaktowa z Tremaara bardzo się cieszy. Kapitan Williamson przesyła gratulacje i mówi, że wysłanie tu naczelnego dietetyka było genialnym posunięciem ze strony Szpitala. Przekazuje tam właśnie raport na temat, jak to nazwał, pierwszego kulinarnego kontaktu. W Szpitalu też się ucieszą. Mówię ci o tym w pierwszej kolejności, bo wiem, jak zależy ci na opinii pułkownika Skemptona. Myślę, że nie masz się czego obawiać. Ten sukces sprawi, że twoje wcześniejsze winy zostaną wybaczone i zapomniane. Dobrze, czuję, że ci ulżyło…
— Już niebawem Gurronsevas i uzdrowiciele ze statku odlecą — ciągnął Creethar. — To niesamowite istoty, zwłaszcza ich kucharz, który przypomina potwora z dziecięcych koszmarów. Niemniej nawet najmłodsze dzieci mogą zwać go przyjacielem. Obcy odlecą, gdyż czeka ich wiele pracy gdzie indziej. Tak samo odlecą ci, którzy przybyli tu wcześniej. Przekonali się, że Wemaranie są dumną rasą, i chociaż chętnie nam pomogą, nie pozwolą, abyśmy się uzależnili od tej pomocy, gdyż to mogłoby sprowadzić na nas inną chorobę, chorobę wiecznie niedorosłego umysłu. Zamiast tego nauczą nas, jak możemy pomagać sobie sami. Jeśli tego dokonamy, ożywimy planetę, odbudujemy naszą cywilizację i w końcu wzlecimy do gwiazd, by odwiedzić naszych przyjaciół w ich domach. I nie będzie to wcale tak odległa chwila…
— Dziś wieczorem nie będziemy jeść mięsa — powiedział poważnym tonem Remrath. — Ja, Druuth i w ogóle wszyscy bardzo się z tego cieszymy. Dziękuję ci, przyjacielu.
Gurronsevasa zmieszała tak bezpośrednia deklaracja. Rozejrzał się po radosnym tłumie.
— Taka zmiana menu w ostatniej chwili to zawsze problem. Nie przydałby się wam dzisiaj dodatkowy kucharz?