nią niezniszczalny sierżant Colin McNamara.
– Siedem i pół minuty! – huknął olbrzym, obracając się w stronę wpiętych w stanowiska
żołnierzy. – Procedura: desant na nieznanym terenie, perymetr okrężny, pierwsza strefa naprzeciwko rampy! Thorne i Sokole Oko, potem Szafa i ja, potem Wierzbowski i Jackie. Kicia i CJ idą z porucznik Cartwright, ani kroku od niej. Trzymać się blisko ziemi i czekać na rozkazy.
Macie siedem minut na przypomnienie sobie raportu środowiskowego. Zrozumiano?
– Tak jest! – rozległ się w odpowiedzi nierówny chór głosów. Najgłośniejszy był jak zawsze Jackie, nadal przekonany, że głośne okrzyki i duch bojowy zaprowadzą go wprost na szczyty wojskowej kariery.
W stanowisku naprzeciwko Wierzbowskiego Thorne uśmiechnął się złośliwie. Marcin
wyciągnął z kieszeni munduru datapad i przejrzał skąpe informacje, jakie otrzymali na odprawie ogólnej. New Quebec była w pełni sterraformowana, choć trudno było ją nazwać idealną.
Roślinność przyjęła się słabo i nie związała podmokłego gruntu, przez co poszczególne placówki kolonii wybudowano pośród trzęsawisk. Obrazu planety dopełniała potwornie wysoka wilgotność powietrza i mała widoczność wywołana częstymi mgłami. Z drugiej strony, temperatura była całkiem znośna, nie trzeba było nosić ani skafandrów, ani nawet masek tlenowych, a lokalna woda, po zaprawieniu końskimi dawkami tabletek uzdatniających, dawała się nawet pić. W dodatku doba dobrze zgrywała się ze standardową – dwadzieścia cztery godziny osiem minut. Nie trzeba będzie się przestawiać. Nie najgorsze miejsce.
Na kilkunastu filmach zamieszczonych w katalogu odprawy widział obrazy planety, które
przesłały im jednostki pierwszego rzutu. Szary całun przykrywający nieliczne, poskręcane rośliny wybijające się nisko ponad grunt. Reflektory żłobiące jasne tunele w kłębach mgły. Oznaczoną markerami linię kompozytowych płyt, po których pełzły transportery, niczym opancerzone żuki z błyszczącymi oczyma świateł. Pędzące po stalowym niebie, gnane silnymi na dużych wysokościach wiatrami chmury. Zdecydowanie nie przypominało to marcowej aury, ale nie było w tym nic dziwnego. Cała Unia posługiwała się datą standaryzowaną według kalendarza ziemskiego. Materiał wideo nie dawał zresztą odpowiedzi na pytanie, jaka pora roku panuje na planecie. Może nawet i wiosna. Jedno trzeba było przyznać – jak na nie najgorsze miejsce New Quebec wyglądała przygnębiająco.
•
W trakcie kwadransa, jaki upłynął pomiędzy momentem, w którym wypadli z desantowca
i rozsypali się, tworząc przepisowy perymetr, a nadejściem pozostałych drużyn, Marcin zdążył
zniechęcić się do New Quebec. Po nocnym niebie pędziły chmury, przesłaniając niemal całkowicie gwiazdy ułożone w nieznane Wierzbowskiemu konstelacje. Zimna woda wypełniająca każde zagłębienie w błotnistym gruncie przemaczała mu nogawki, karabin, który żołnierz bez przekonania wymierzył mniej więcej w środek przydzielonego sektora, ciążył w rękach jakby bardziej niż zwykle, a żaden system wizyjny gogli nie pozwalał przebić się wzrokowi przez mleczną zasłonę.
Żołnierzy drugiej i trzeciej drużyny dostrzegli, kiedy ci niemal na nich weszli. Nie najlepszy znak dla potencjalnych działań wojennych. Dwadzieścia kilka osób na małej przestrzeni powinno tworzyć coś w rodzaju tłoku, gdzie cały czas zauważa się obecność innych ludzi, ale jakimś cudem Marcin nadal czuł się tak, jakby był zupełnie sam.
Krótka odprawa, która nastąpiła później, rozproszyła nieco obawy Wierzbowskiego. Nie
było tu aż tak niebezpiecznie, jak myślał.
– Nasłuch zlokalizował amerykańską placówkę przekaźnikową oznaczoną jako Delta Dwa
Zero – mówiła Jeyne Cartwright półgłosem. Choć stała tylko o kilka kroków od nich, była lepiej słyszalna w słuchawkach komunikatora niż bezpośrednio. – Według danych wywiadu niewielką, budynek centralny plus trzy dodatkowe stanowiska antenowe, odległe o około półtora kilometra, ale pozbawione obsady. Naszym zadaniem będzie zajęcie celu i przekazanie do dowództwa danych z ich komputera komunikacyjnego.
– Sprawdzamy, co wiedzą? – zapytał McNamara.
– Owszem. – Cartwright skinęła głową. – I upewniamy się, że nie przekażą tego dalej. Delta Dwa Zero ma milczeć. Dowództwo nie uściśliło, o jaką wiadomość chodzi, chcą po prostu cały log.
– Tajemnica, kurwa, jak zawsze. Nie dla nas, trepów, ta wiedza – mruknął CJ.
– Nie dla ciebie, Janeirao, to pewne. – Porucznik miała doskonały słuch. – Natura danych nie jest istotna. Zadanie ma zostać bezwzględnie wykonane w ciągu czterech i pół godziny, tyle czasu posterunek będzie jeszcze zagłuszany. Potem zabierają magów na główny teren działań.
Operacja raczej prosta, ale czas jest w niej kluczowy, dlatego wysłano nas.
Porucznik wydobyła datapad i wprowadziła kilka poleceń. Stojący najbliżej żołnierze
nachylili się, żeby lepiej widzieć ekran urządzenia.
– Według dowodzenia jesteśmy jakieś trzy kilometry od celu, kierunek na północny wschód.
Wyruszamy zaraz, pierwsza drużyna na szpicy, druga i trzecia na flankach. – Cartwright wskazała kierunek ukrytą w rękawicy dłonią. – Pytania?
– Wiemy coś o siłach wroga? – spytał McNamara, nadal pochylony nad datapadem.
– Ekstrapolując naszą wiedzę na temat podobnych placówek – jedna drużyna, pięć do ośmiu osób, szczątkowy perymetr, raczej tylko sensory, choć całkowitej pewności nigdy nie ma.
– Wsparcie? – chciała wiedzieć dowodząca drugą drużyną Niemi.
– Jesteśmy w zasięgu zajętej przez nasze siły kolonii o numerze czternaście. Stacjonuje tam Trzeci Batalion. Jeżeli uznają to za uzasadnione, będą w stanie zareagować w ciągu godziny do dwóch.
– Czyli nie. – Kiwnęła głową Niemi.
– Czyli nie, dopóki nie okaże się to konieczne, sierżancie – skorygowała porucznik. –
Jednak biorąc pod uwagę dane dotyczące wcześniejszych akcji przeciwko tego rodzaju obiektom, nie należy oczekiwać zbyt zaciętego oporu.
Słysząc to, stojący obok Polaka Jackie niemal westchnął z zawodu. Oczywiście, był
jedynym. Nikt nie lubił strzelaniny. Unia mogła mieć tu przewagę liczebną, jednak nie czyniło to jej żołnierzy kuloodpornymi. Choć większość znajomych Marcina zgrywała twardzieli przed kolegami z oddziału, to jednak w głębi duszy walki bał się każdy. Może z wyjątkiem takich maniaków jak Thorne czy Wunderwaffe Weiss. Wzrok Wierzbowskiego odruchowo powędrował w stronę Niemca z trzeciej drużyny. Wunderwaffe stał nieruchomo na skraju okręgu. Jego CSS zdążył już zabarwić się na jasnoszaro, przez co żołnierz był ledwo widoczny na tle otoczenia. Pomimo gogli, naciągniętej na nos chusty i peleryny Weissa nie można było pomylić z nikim innym. Niemal idealnie regulaminowa postawa, poruszająca się powoli, miarowo, ze stałą prędkością lufa karabinu, wreszcie oporządzenie, niezmiennie sprawiające wrażenie nowego, nie pozostawiały cienia wątpliwości. Weiss jakimś cudem zawsze wyglądał tak, jakby wycięto go żywcem z podręcznika szkoleniowego.
Czasem Marcin miał wrażenie, że Wunderwaffe jest Jackiem Reedem, tylko przesuniętym
w czasie o kilka lat. I nieco mniej pogodnym. Właściwie całkiem pozbawionym uczuć.
– Pierwsza, ruszamy – dziarskim głosem zakomenderował McNamara. – Sokole Oko
z Thorne’em naprzód, Wierzbowski i Szafa z lewej, ja i Jackie z prawej, Kicia i CJ w środku, trzymacie się blisko pani porucznik.
Kilka metrów od niego Sanchez i Niemi wydawali podobne dyspozycje pozostałym
drużynom.
Polak popatrzył w stronę, w którą mieli wyruszyć. Kłęby mgły nie tylko ograniczały
widoczność, ale niemalże hipnotyzowały lekkim falowaniem, a kiedy nastawił uszu, zdawało mu się, jakby gdzieś pośród nich ktoś... syczał? Szeptał?