Выбрать главу

– Wierzbowski, pora na nas. – Wyższy od Marcina o dobre dziesięć centymetrów Szafa

poklepał go po ramieniu, wskazując znikającego właśnie we mgle Sokole Oko.

– Jasne. – Polak pokiwał szybko głową i ruszył za erkaemistą.

28 marca 2211 ESD, 01:08

Marcin Wierzbowski spojrzał z niedowierzaniem na zegarek. Szli zaledwie godzinę, o jakieś trzy mniej, niż mu się zdawało. Cóż, w jednostajnej scenerii bagna New Quebec łatwo można było stracić poczucie czasu. Poza błotem pod nogami wszędzie dookoła widział właściwie tylko jasnoszary opar. Czasem tylko mignęła mu rozmyta CSS-em i mgłą sylwetka któregoś z kolegów lub gałąź jednej z groteskowo zdeformowanych miejscowych roślin.

Coś było nie tak z akustyką tego miejsca. Marcinowi co chwila zdawało się, że słyszy

całkiem blisko kroki grupy Sancheza i Niemi, choć wiedział, że pozostałe drużyny idą o dobre pięćdziesiąt metrów z tyłu. Nie był w tym zresztą osamotniony – w trakcie marszu zatrzymywali się kilkakrotnie z powodu fałszywych alarmów wywołanych tego rodzaju złudzeniami.

Do tego miejsca trzeba się będzie przyzwyczaić.

– Poruczniku – w słuchawce rozległ się nagle głos Sokolego Oka. Prowadzący szpicę kapral nawet przez radio zdawał się lekko zakłopotany. – Widzimy cel, ale jest mały problem.

– Pluton, stop – zareagowała natychmiast Cartwright. Wierzbowski przyklęknął w błocie, rozglądając się czujnie dookoła. Kilka kroków od niego Szafa powolnym ruchem przeładował

erkaem. – Alvarez, melduj. Personel? Perymetr?

– Perymetr nie powinien być problemem, pani porucznik – mówił dalej Sokole Oko. –

Prawdopodobnie wyłączony, placówka oświetlona i otwarta.

– Alvarez, potwierdź, perymetr nieaktywny? Skąd to wiesz?

– Zdaje się, że Amerykanie użyli tego miejsca jako punktu zbornego dla uchodźców. Obok bunkra stoją namioty, wszędzie kręcą się ludzie, cywilne ubrania. Kilkanaście osób.

Cartwright milczała przez chwilę. Oczywiście, krótką. Jeyne Cartwright nigdy nie

pozwalała sobie na długie wahanie w obecności swoich ludzi.

– Zrozumiałam, Alvarez. Zostańcie na pozycji, druga i trzecia dołączcie do mnie.

McNamara, przygotuj ludzi do wejścia na teren przy obecności cywili.

– Nie walczyłem jeszcze w terenie z cywilami – zabrzmiał w słuchawce pełen

zdenerwowania szept Jackiego. – Jak bardzo to się różni od walki z regularnym wojskiem?

– Jak już będzie strzelanina? – Stojący obok Marcina Szafa potarł grzbietem dłoni po

policzku. Ton jego głosu wyrażał tylko zmęczenie. – Na linii frontu? Na ogół wcale się nie różni.

– Jeśli chcemy przejąć te dane, będziemy musieli wejść szybko – mówiła Lisa Niemi.

Dowódcy naradzali się przy wyłączonych komunikatorach, ale za to zaledwie kilka kroków od Wierzbowskiego. – Jeśli damy im czas, zniszczą rdzeń, a potem to już kwestia szczęścia.

– Jeżeli zaatakujemy, oni będą się bronić – pokręcił głową McNamara. – Będą ofiary, nie ma siły, żeby nie było. Szafa ma rację, nawet jeśli mi się to nie podoba.

– Zdaję sobie sprawę z tego, że spostrzeżenia szeregowego Warda nie są bezpodstawne. My jednak mamy zadanie do wykonania.

– Ile czasu zajmie im położenie systemu? – Sanchez wzruszył ramionami. – Może damy

radę to jakoś wypośrodkować?

– Janeirao – Cartwright włączyła komunikator – jak długo potrwa zniszczenie logów tego rodzaju systemu?

– Kur... ee, znaczy bardzo trudno powiedzieć, pani porucznik. – CJ zastanowił się chwilę. –

Jakby położyć granaty, gdzie trzeba, to mamy problem, ale jeśli w pełni legalnie i bez wysadzania, to pewnie z minutę – dwie.

– Rozumiem, dziękuję. – Porucznik na powrót wyłączyła mikrofon. – Minuta – dwie to nie tak mało czasu.

– Możemy próbować minimalizować straty w cywilach, ale to jest wojna. – Niemi rozłożyła ręce. – Musimy liczyć się z tym, że będą ofiary.

– Wolałbym nie podchodzić do tego w ten sposób. – McNamara potarł kark wielką łapą.

– Colin, nikt nie preferuje takich rozwiązań – odparła sierżant drugiej drużyny. – Po prostu czasem trzeba.

– Jeśli wejdziemy szybko i z buta, może nawet nie być strzelaniny – rzucił Sanchez bez przekonania.

– Jesteśmy żołnierzami, ich bezpieczeństwo jest też naszym problemem. – Zwalisty

mężczyzna nie ustępował.

– W porządku, dziękuję za opinie. – Cartwright zdjęła hełm i przez chwilę przyglądała się jego wewnętrznej stronie. – Wracajcie do swoich, zaraz wyruszamy.

Stacja łącznościowa Delta Dwa Zero nie wyglądała pokaźnie. Pojedynczy zamaskowany

bunkier, zwieńczony opancerzoną konstrukcją anteny był otoczony małą kolonią kopuł namiotów wspartych na jego ścianach. Amerykanie wystawili na zewnątrz reflektory i grzejniki, w kilku miejscach stały przenośne zbiorniki na wodę.

– Tu siły kolonialne Unii Europejskiej! Macie trzydzieści sekund, żeby wyjść bez broni przed budynek! – krzyknął rozpłaszczony w błocie tuż poza strefą światła McNamara. – Każdy wystrzał, wybuch lub działanie w tym czasie zostanie uznane za akt agresji! W takim przypadku zaatakujemy i nie możemy ręczyć za życie cywili w waszej placówce! Dwadzieścia sekund!

Życie prowizorycznego obozu zamarło. Wysoki, tęgi mężczyzna w niebieskim

kombinezonie roboczym znieruchomiał w trakcie jedzenia, z łyżką pomiędzy plastykową tacką a ustami. Może pięćdziesięcioletnia kobieta o stanowczych rysach twarzy szybkim ruchem wciągnęła za siebie mniej więcej dziesięcioletniego dzieciaka. Kilka osób cofnęło się, jakby te parę kroków robiło jakąś różnicę.

Wierzbowski zacisnął ręce na karabinie. Właśnie tracili cały element zaskoczenia i jeśli tamci mają w nosie ofiary postronne, to będzie niezła zabawa. Może metr obok niego leżał Szafa z erkaemem wspartym na plecaku. Lufa broni mierzyła w wejście do bunkra, doskonale widoczne w światłach rozstawionych na użytek cywili reflektorów.

Z drugiej strony miał Jackiego oddychającego szybko i nierówno. Maskująca chusta zsunęła mu się na szyję i Wierzbowski widział, jak szeregowiec co chwilę nerwowo oblizuje wargi.

– Spokojnie, wychodzimy! Nie strzelać! – Usłyszeli krzyk z wnętrza przysadzistego

budynku.

Chwilę później wyszła z niego piątka Amerykanów.

Prowadzący ich całkowicie łysy porucznik mógł mieć czterdziestkę. Na bladej twarzy

poznaczonej siatką drobnych blizn mocno odcinały się oczy, jakby wyrzeźbione dosyć topornym dłutem. Nie nosił ani hełmu, ani gogli, ani broni. Jedynym fragmentem jego osprzętu była słuchawka i laryngofon zestawu łącznościowego.

Pozostali trzymali się kilka kroków za dowódcą.

– Pierwsza, ruszamy. Janeirao, bądź gotowy.

Osłaniana przez ludzi Sancheza i Niemi pierwsza drużyna ostrożnie weszła w krąg świateł

amerykańskiej placówki. Idący po prawej stronie szyku Wierzbowski czuł na sobie spojrzenia kilkunastu par oczu. Podświadomie oczekiwał pułapki, tego, że za moment jankesi sięgną do ukrytej broni albo zajazgocze schowany gdzieś kaem. Pozostali chyba też, bo wszyscy rozglądali się czujnie i ostrożnie stawiali kolejne kroki. Lufa karabinu Thorne’a mierzyła dokładnie w pierś amerykańskiego oficera, który jednak zdawał się nic sobie z tego nie robić.

– Porucznik Haddock, Korpus Kolonialny Stanów Zjednoczonych. Dowódca D-2-0 –

powiedział lekko zachrypniętym głosem.

– Porucznik Cartwright, Europejskie Siły Kolonialne, Ósma Dywizja. – Cartwright zrobiła krok do przodu.

Haddock zasalutował.

– Rozumiem, że to na pani ręce powinienem złożyć kapitulację placówki?