– Sytuacja mocno utrudnia walkę, w istocie. Doceniam troskę o cywili. – Kobieta
przesunęła gogle na hełm i spojrzała znacząco na namioty. – Ilu macie ludzi?
– Tylko tych czterech personelu wojskowego. Oraz osiemnastu cywili. Zakładam, że
zostaną objęci ochroną.
– Zrozumiałe. Janeirao, do środka. Sierżancie, razem z nim, proszę. – Cartwright kiwnęła na CJ-a.
Technik wraz z osłaniającym go McNamarą ruszyli biegiem do budynku. Cartwright
odprowadziła ich wzrokiem. – Formalności, sam pan rozumie.
Haddock tylko uśmiechnął się kwaśno.
Minutę później placówka należała do nich.
Nie było tego wiele – większą część bunkra zajmowało pomieszczenie komunikacyjne.
Zwykle pełniące rolę serca stacji przekaźnikowej, obecnie było zimną kryptą wypełnioną martwymi urządzeniami i ciemnymi ekranami. Jak można było przewidzieć, ludzie Haddocka zrobili, co mogli, zanim zdali broń.
CJ, Kudłaty i Isaksson natychmiast podpięli swoje konsolety, próbując reanimować główny system, i z pomieszczenia dobiegały głównie ich przeplatane przekleństwami uwagi.
Kilka pomieszczeń stanowiących resztę powierzchni placówki było wypełnionych
prowizorycznymi posłaniami, kocami termicznymi, schnącymi ubraniami i poskładanymi
z wojskowym drylem rzeczami osobistymi co najmniej kilkunastu różnych osób. Pomimo faktu, że wszyscy Amerykanie znajdowali się na zewnątrz, budynek robił wrażenie zatłoczonego.
Porucznik Haddock i jego ludzie zostali zabrani przez Cartwright do środka, kiedy tylko pierwsza drużyna zabezpieczyła budynek. Ciekawość robiła swoje i przez chwilę Wierzbowski nawet zazdrościł Szafie i Thorne’owi, których porucznik zabrała jako obstawę.
Potem jednak pochłonęły go inne sprawy.
Podczas gdy druga drużyna pozostała poza strefą światła amerykańskiej placówki, trzecia przyszła pomóc w zaprowadzeniu porządku wśród uchodźców. Na dowodzącego nią Sancheza, pod nieobecność McNamary, spadł obowiązek organizacji obozowiska. Wysoki Hiszpan o aparycji kryminalisty zajął się zadaniem z budzącym zaskoczenie wyczuciem. W ciągu kilku minut powstał
spis wszystkich cywili, a Kicia i Ricardo zajęli się sporządzaniem listy potrzeb medycznych.
Sierżant wyznaczył też łącznika ze strony Amerykanów – został nim niejaki Maine, wysoki, na oko sześćdziesięcioletni, chudy jak szczapa mężczyzna o wyglądzie kaznodziei.
Ludzie, choć nadal nieufni, przynajmniej przestali sprawiać wrażenie oczekujących na
rozstrzelanie.
To już było coś.
Wierzbowski wiedział oczywiście, że po Dniu nacisk na przestrzeganie konwencji spadł
i rzeczywistość wojny często stała w sprzeczności ze szczytnymi ideałami cywilizowanego konfliktu. Zawsze zakładał jednakże, iż oficerowie je pamiętają, i teraz cieszył się, że –przynajmniej w przypadku Cartwright – okazywało się to prawdą.
Uśmiechnął się na widok Ricardo tłumaczącego jakiemuś dziesięciolatkowi konieczność
wzięcia sprayu wzmacniającego. Niski sanitariusz gestykulował żywo, wymachując dozownikiem na wszystkie strony. Przed sąsiednim namiotem Kicia prowadziła rozmowę z ciemnoskórą Amerykanką w zaawansowanej ciąży. Dziewczyna przerzucała jednocześnie szybko zawartość apteczki, nie spoglądając na medykamenty ani razu. Polak nawet był ciekaw, jaki specyfik odpowiedni dla ciężarnej sanitariuszka znajdzie w wojskowym pakiecie medycznym.
Tuż obok Marcina Kowboj zwijał papierosa. Kiedy zobaczył, że szeregowiec mu się
przygląda, wyciągnął woreczek z tytoniem w jego stronę i uniósł pytająco brwi.
– Dzięki, nie. – Wierzbowski wykonał odmowny gest dłonią.
– Wedle uznania. – Wzruszył ramionami tamten i zgrabnie zakończył zwijanie bibułki.
Marcin zaczął znowu odczuwać wilgoć w butach – uświadomił sobie, że nie zwracał na nią uwagi przez ostatnie minuty. To był oczywisty znak, że adrenalinowy haj przechodził.
Pierwsza bitwa na New Quebec przebiegła zaskakująco dobrze.
•
Dwadzieścia minut później przywołał go Sanchez. Dowódca trzeciej drużyny rozmawiał
właśnie z cywilnym łącznikiem (Maine, tak się chyba nazywał – przypomniał sobie Marcin). Polak podszedł do podoficera, brnąc w głębokiej po kostki wodzie kryjącej grząskie błoto.
– Dobrze, że jesteś, Wierzbowski. Pan Maine – wskazał na swojego rozmówcę – twierdzi,
że wewnątrz placówki znajdują się leki nasercowe pani... eee... Caranthe?
– Cannarathe, Josephine Cannaranthe – poprawił cywil, krzywiąc się lekko. Wskazał
ruchem ramienia na mniej więcej trzydziestoletnią, całkiem ładną, ciemnoskórą kobietę
przycupniętą na składanym stołku. Opatulona w wojskową pelerynę wyciągała dłonie w stronę przenośnego grzejnika. Bacznie obserwowała rozmawiających, jednak kiedy tylko Wierzbowski spojrzał w jej kierunku, uciekła wzrokiem. – Syndrom Ingresola, potrzebuje swoich leków co sześć godzin.
– Właśnie, Cannaranthe. – Sanchez uśmiechnął się przepraszająco. – Oni nie mogą
wchodzić do budynku, więc ty tam pójdziesz i przyniesiesz jej saszetkę.
– Tak jest. – Marcin kiwnął głową.
– To niebieska torebka z selvy, tej wielkości – Maine nakreślił dłońmi w powietrzu
prostokątny kształt mniej więcej rozmiaru datapada. – Jest w pomieszczeniu mieszkalnym numer dwa, na posłaniu zaraz po prawej od wejścia.
– Niebieska, w mieszkalnym dwa, po prawej. Bez problemu – powtórzył Wierzbowski.
Cywil przytaknął.
– No to zmykaj, Wierzba, to tyle. – Dowódca poklepał Marcina po ramieniu.
– Tak jest. – Polak spojrzał raz jeszcze w stronę Josephine Cannaranthe, ale Amerykanka wbiła wzrok w błoto pod nogami. Przez chwilę żołnierz miał ochotę podejść do niej i powiedzieć, że nie musi się bać, że nie są ich wrogami, że walczą tylko z wojskiem, a według prawa wojny cywile są święci. Robił już krok w jej stronę, ale zrezygnował. Bo niby czemu miała mu uwierzyć?
Przecież to przez ich inwazję siedziała teraz na bagnie na rozkładanym krzesełku, a to, czy dostanie swoje leki, zależało od dobrej woli najeźdźców z Czterdziestego Regimentu.
Westchnął cicho i skierował się do bunkra posterunku.
Pierwszą osobą, którą zobaczył wewnątrz, był Szafa, oparty niedbale o ścianę tuż obok
wejścia do pomieszczenia komunikacyjnego.
– Co u was? – spytał Marcin. – Porucznik nadal przesłuchuje?
Szafa wskazał ruchem głowy na uchylone drzwi.
– Już po wszystkim. – Skrzywił lekko usta. – Oczywiście nic z nich nie wyciągnęliśmy.
Nasi dzielni sprzętowi dżokeje chyba też mają echo, więc jesteśmy raczej w... Cóż, w bagnie.
Cartwright teraz melduje się sztabowi w Juno, sierżant jest z nią.
Wierzbowski po krótkiej walce z własną ciekawością – zakończonej druzgocącą porażką –
podszedł do drzwi i stanął obok Szafy.
– ...Niestety, nie mogę potwierdzić, jakie dokładnie wiadomości przesłał ten posterunek. –
Usłyszał głos Cartwright dobiegający z pomieszczenia komunikacyjnego. – Logi były częściowo zniszczone i nie potrafimy ich zrekonstruować na miejscu. Tak jest, przesyłam. Rozumiem.
Rozumiem. Czekam na rozkazy, Brzytwa Dwa, bez odbioru.
Za drzwiami na krótką chwilę zapanowała cisza, przerywana tylko bębnieniem paznokci
o blat któregoś z pulpitów. Wreszcie znowu odezwała się porucznik.
– Zobaczcie, czy da się dowiedzieć, co de facto zostało przesłane. W tej chwili to bardzo istotna informacja.
– Bufor centralny jest wyczyszczony, to jest zadanie na kilka dni dla kogoś z o wiele
lepszym sprzętem... – zaczął Kudłaty.
– Macie nie więcej niż półtorej godziny. Za dwie i pół to miejsce nie będzie zabezpieczone przez speców od walki elektronicznej... Nawet dziecko będzie mogło przesłać coś na orbitę.