Выбрать главу

Musimy wiedzieć. Oczekuję, że zrobicie, co w waszej mocy – ucięła Cartwright. – Meldujcie o wynikach.

W korytarzu Wierzbowski i Szafa wymienili spojrzenia. Erkaemista wzruszył ramionami.

Sekundę później usłyszeli kroki wewnątrz pomieszczenia. Pewne, szybkie, niemal

marszowe Cartwright, łatwe do odróżnienia od nierównych i jakby chwiejnych CJ-a, lekkich, przypominających trucht kroków Isaksson czy ślamazarnego człapania Kudłatego. Porucznik zmierzała w ich stronę.

Wierzbowski pospiesznie odszedł. Miał w końcu leki do znalezienia.

Przez następne pół godziny działo się niewiele. Trzecia drużyna – oprócz Kudłatego, nadal skupionego na amerykańskim sprzęcie – zastąpiła drugą na warcie zewnętrznej. Porucznik nie wyszła z budynku ani na moment, zluzowała za to McNamarę, który przejął dowodzenie obozem.

Siedząc na rozkładanym krzesełku z wojskową racją na kolanach, Marcin bawił się swoją

talią. Szybko przetasował – tak, żeby nie pozwolić sobie zapamiętać układu – i odkrył pierwszą z kart. Rudy król kier spoglądał na niego z awersu plastykowego prostokąta. W tym świetle wyglądał zupełnie jak McNamara. Tylko broda się nie zgadzała. Wyobraził sobie rosłego sierżanta w złotej koronie i z jabłkiem w ręku. Jeśli jeszcze dodać do tego akcent... Zachichotał cicho. Ale kier mógł być niezłą wróżbą na przyszłość. Schował karty do kieszeni i zajął się posiłkiem.

Nawaliło podgrzewanie chemiczne w daniu głównym i musiał zadowolić się obiadem na zimno, ale nie przejął się tym zbytnio. Bardziej interesowało go otoczenie. Choć światła pomagały, to widoczność nadal nie przekraczała trzydziestu, może czterdziestu metrów. Panująca tu wszędzie mgła rzedła wewnątrz wyznaczanego reflektorami obwodu, by zaraz poza nim demonstrować swoją supremację.

Wierzbowski przeżuł kolejny kęs zimnej porcji, nadal wpatrując się w bagno. Mimo że

raporty nie wspominały nic o niebezpieczeństwach innych niż utopienie, no i podróż do

amerykańskiego posterunku zaliczyli bez poważnych przygód, cholernie się cieszył, że to nie jego drużyna musi siedzieć na warcie zewnętrznej.

Oczywiście, większa część tej radości wynikała z faktu, że siedział tutaj i jadł zimny gulasz, a nie leżał gdzieś w błocie. Ale nie chodziło tylko o to.

– Na Bagnie mówimy, że nie należy za długo wpatrywać się w mgłę. – Aż wzdrygnął się na kobiecy głos. Amerykanka podeszła do niego prawie bezgłośnie. To ta od leków, przypomniał

sobie. Jak jej było?

Josephine. Josephine Cannaranthe. Ciemnoskóra kobieta ubrana była w granatowy

jednoczęściowy kombinezon i ciężkie robocze buty.

Ewakuacja musiała ją zastać przy pracy – przebiegło przez głowę żołnierza. Głupia myśl.

Jest wojna, przecież nic nie zrobili cywilnej populacji... Ale jednak samym lądowaniem wygonili ich na bagno, poza domy, pod namioty.

– Jak się pani czuje? – Wierzbowski, zwalczając chwilowy atak wyrzutów sumienia,

odruchowo podniósł się z krzesełka. – Może pani usiądzie?

– Wszystko w porządku. – Skinęła głową. – Dziękuję za pomoc z cardiastinolem.

– Nie ma problemu. – Polak cofnął się o krok. – Może...

– Nie jestem umierająca, żołnierzu. A tobie radzę posłuchać osoby, która mieszka tutaj od lat. – Spojrzała obok niego poza perymetr w mleczną zasłonę mgły.

– To jakiś zwyczaj...?

– Nie. Praktyka. Zrozumiesz, jeśli będziesz tu dłużej. – Nagle zrobiła krok do przodu

i położyła mu dłoń na ramieniu. Zdawało mu się, że poprzez CSS-ową pelerynę, kamizelkę taktyczną i mundur poczuł jej ciepło. Wciągnął gwałtownie powietrze i przez chwilę nawet myślał

o podniesieniu broni, ale w końcu dał spokój. – To miejsce... nie dało się oswoić.

W ciemnych oczach kobiety dostrzegał lekko srebrnawy blask i złapał się na tym, że nie może oderwać od nich wzroku.

– Ja... – wykrztusił.

Kobieta uniosła kąciki ust w delikatnym uśmiechu – była piękna, właściwie dlaczego

wcześniej tego nie zauważył? – a potem bez słowa obróciła się i odeszła w stronę namiotów.

Wierzbowski zamrugał szybko oczyma. Obejrzał się przez ramię na skłębioną poza perymetrem mgłę.

Na jego ramieniu z CSS-owej peleryny powoli znikał ślad dłoni kolonistki.

– ...No i Cartwright była megawkurwiona. Na dowództwo. – CJ rozejrzał się, by się

przekonać, jaki efekt wywarły jego słowa. Obok niego Kudłaty pokiwał energicznie głową. Cała trójka techników przydzielona do łamania zabezpieczeń logów posterunku stała otoczona przez pozostałych żołnierzy. – Najpierw powiedziała, że w jej opinii te środki są niekonieczne i zaleca rozważenie innych rozwiązań, potem, że nie widzi sensu, łapiecie, kurwa, sensu takich działań, że ryzykuje pluton w imię nie wiadomo czego.

Zgromadzeni wokół radiooperatorów żołnierze popatrzyli po sobie.

– Ale jakich działań? – zapytał po chwili ciszy Jackie.

CJ rozłożył bezradnie ręce.

– Wtedy właśnie wyjebała nas wszystkich na zbity pysk na zewnątrz, więc... Nie wiem.

– W każdym razie wygląda na to, że jeszcze nie zrobiliśmy tutaj wszystkiego – dodała

Isaksson.

– Znaleźliście coś w tych logach? – zainteresował się Thorne.

– Parę rzeczy. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Oczywiście meldunek o ataku, ale nie

sądzę, żeby było to taką niespodzianką, jankesi na pewno i tak się dowiedzą... Nic o naszych siłach w każdym razie. Kilka ich raportów z nasłuchu... Nic, co wyglądałoby na coś strasznego, za czym można by nas posłać.

– Albo nic, co by rzuciło się wam w oczy.

– Albo, ale wiesz, albo to jest ich, albo nasze – odparła Isaksson. – Jak ich, to nie musieli o tym donosić do domu, jak nasze, to my o tym wiemy.

– Chyba że to jakiś tajny projekt Amerykanów i dzięki tym logom właśnie dowództwo

namierzyło, gdzie to jest, i chce nas posłać? – zasugerował Jackie.

– Jackie... – Szafa westchnął ciężko. – Pora na zderzenie z rzeczywistością... Takie rzeczy raczej się nie zdarzają. A jeśli nawet, to korpus ma od tego innych ludzi niż my.

– Ale nie wszystkich tutaj, na miejscu, prawda?

– Nie, Jackie, nie wszystkich. – Erkaemista uśmiechnął się pobłażliwie. – Więc na pewno Cartwright dostała rozkaz wejścia na amerykański tajny projekt.

– Nie mówię, że to pewne, mówię, że to możliwe.

– Jackie, w twojej głowie już przemierzamy opuszczone korytarze eksperymentalnej bazy.

– Nieprawda, po prostu staram się myśleć. Równie dobrze może tu iść duży oddział

Amerykanów i będziemy musieli bronić tego miejsca... – nie dawał za wygraną Jackie.

– Czy szkolili cię czymkolwiek innym poza vidami? – zachichotała Isaksson.

– Nie filmami...

– Ale cytujesz scenariusze.

– Wcale nie...

– Pierwsza drużyna! – W hałasie nikt nie zwrócił uwagi na podchodzącego McNamarę.

Dyskusja zamarła w jednej chwili. – Pozycje wartownicze, za pół godziny będziemy mieli gości.

– Gości? – Brew Thorne’a powędrowała do góry.

– Operacje Specjalne. Przejmują akcję.

– Tak jest, panie sierżancie – wyszczerzył się Jackie. – Widzicie?

Nie minęło nawet trzydzieści minut, kiedy ze świstem silników nadleciała dwusilnikowa

mangusta. Komandosi Dowództwa Operacji Specjalnych wyskoczyli z przedziału transportowego, zanim jeszcze maszyna dotknęła wody. Dwóch, czterech, sześciu ludzi z pluskiem lądowało w sięgającej do pół łydki wodzie. Pozornie nie różnili się niczym od innych żołnierzy Czterdziestego Regimentu – identyczna broń, tak samo w pancerzach i z CSS-owymi pelerynami, wolno zmieniającymi barwy, aby dostosować się do otoczenia. Z twarzami identycznie osłoniętymi ciemnymi wzmacniaczami obrazu i maskującymi chustami. Było w nich jednak coś nieuchwytnego, co niepokoiło Marcina. Może świadomość legendy Operacji Specjalnych, może zgranie zespołu, zdającego się działać jak jedna, sześcioelementowa maszyna. Może fakt, że ustawili zabezpieczenie, jakby spodziewali się ataku także ze strony plutonu Cartwright.