– Gdzie dowódca? – Prowadzący zespół nosił dystynkcje porucznika. Stojący obok sierżanta McNamary Marcin nie widział jego twarzy, ale nie mógł pozbyć się od wrażenia, że jest całkowicie pozbawiona wyrazu. W filtrze wzmacniających gogli komandosa odbijała się sylwetka Szkota.
– Wewnątrz bunkra, sir. – McNamara wskazał za siebie. – Mogę zapytać...
– Dziękuję, sierżancie. – Porucznik ruszył szybkim krokiem we wskazanym kierunku.
Dwójka jego ludzi podążyła za dowódcą, podczas gdy pozostali natychmiast zmienili
rozstawienie wokół strumieniowca.
– Wydaje się, że bardzo poważnie traktują procedury... – mruknął Wierzbowski.
Sierżant obrócił się, żeby spojrzeć na bunkier.
– Wiesz, Wierzba... – powiedział z namysłem. – To jest dokładnie ten typ ludzi, który
przynosi kłopoty.
•
Porucznik naradzała się z nowo przybyłym oficerem niecały kwadrans. W tym czasie trójka żołnierzy przy strumieniowcu nawet nie drgnęła.
– Wyglądają na mocno spiętych jak na zabezpieczoną strefę – zwrócił się Marcin do
Thorne’a, wskazując ruchem głowy na komandosów.
– To Operacje Specjalne. Nigdy nie zakładają, że są w zabezpieczonej strefie. –
Szeregowiec wzruszył ramionami. – Inna rzecz, czemu w ogóle tu są. Nie wyglądają, jakby przybyli z magiem, nie wywożą banku danych...
Thorne urwał w pół zdania i zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Spytaj Jackiego, pewnie ma w cholerę teorii... – mruknął Polak, uśmiechając się
ironicznie. – Wiesz, mają pewnie do zrobienia coś, do czego my, zwykłe trepy, się nie nadajemy...
Żołnierz spojrzał na Wierzbowskiego w jakiś dziwny sposób i przez krótki moment
Marcinowi zdawało się, że na twarzy kolegi widzi niepokój.
– Tak, pewnie tak – rzucił nonszalancko Thorne, po czym nasunął gogle na oczy. – Wiesz, mam myśl. Jakbyś chciał się przydać, przejdź się do tamtych dzieciaków...
– Pluton, zbiórka. – Usłyszeli ostry głos Cartwright, kiedy porucznik wymaszerowała
z bunkra. Jej szybkie kroki wzniecały małe fontanny wody. – Odprawa, jedna minuta.
Thorne potarł dłonią policzek.
– Cóż, teraz już nieważne. – Wierzbowski był niemal pewien, że w jego głosie słyszy żal. –
Zapomnij, że coś mówiłem.
•
– Częścią systemu komunikacyjnego tej placówki są trzy stanowiska antenowe, około
półtora kilometra stąd, północny wschód, północny zachód i południe – mówiła Cartwright.
Dookoła niej, stojąc po kostki w wodzie, skupił się niemal pełen skład osobowy plutonu, oprócz tych kilku osób, które miały pilnować jeńców. – Sierżant McNamara zabierze pierwszą drużynę do celu północno-wschodniego, ja z Niemi i drugą do północno-zachodniego, Sanchez z trzecią zabezpieczy południowe. Zadanie – sprawdzić anteny pod kątem możliwych nieskasowanych pakietów danych. Ludzie porucznika Harrisa spróbują wyciągnąć coś z komputerów posterunku.
Wierzbowski uniósł brew i odruchowo spojrzał na kręcących się przy bunkrze komandosów.
Dziwne, że nie zostawili sobie nawet techników, skoro mają grzebać w danych.
– Cele nie są bronione ani przez załogę, ani przez systemy inne niż sensoryczne –
kontynuowała Cartwright. – Nie są niestety oświetlone, więc trzeba będzie je znaleźć dzięki namiernikom. Przekazałam im zdalnie polecenie emisji sygnałów naprowadzających, częstotliwość dwieście dwanaście.
Cała trójka radiooperatorów jednocześnie, niczym marionetki za pociągnięciem sznurka,
skinęła głowami. W normalnej sytuacji Marcin uznałby to za śmieszne, teraz jednak czuł przede wszystkim zdenerwowanie. W jakiś sposób bzdury Jackiego, zabawne wcześniej, teraz nie brzmiały aż tak nieprawdopodobnie. Może to miejsce jest ważniejsze, niż się wydawało? W końcu z jakiegoś powodu Operacje Specjalne się nim zainteresowały. Tacy ludzie nie latają bez powodu.
Do diabła z Jackiem i jego kretyńskimi pomysłami!
– Nie mamy żadnych informacji na temat obecności wroga w tym rejonie. Amerykanów nie
powinno tu być, ale nie powinniśmy być zbyt pewni siebie. Wszystkie drużyny wyruszają w ciągu kwadransa, jeśli nie będzie problemów. Zachować ciszę radiową aż do osiągnięcia pozycji celów.
Czy są pytania?
– Może Druga powinna zostać przy placówce, jako odwód? – spytała Niemi, spoglądając na dowódcę lekko zmrużonymi oczami.
Przez chwilę Cartwright milczała. Wierzbowski był prawie pewien, że prawdziwy sens
pytania Niemi leżał gdzie indziej, niżby się mogło wydawać.
– Nie, nie będzie potrzeby. Lepiej zabezpieczyć cele siłami całego plutonu – odpowiedziała wreszcie porucznik. – Rozumiem troskę o bezpieczeństwo placówki, ale rozkazy z góry są, jakie są.
Jeszcze jakieś pytania?
Nie było.
28 marca 2211 ESD, 03:06
Prawie godzinę zajęło im odszukanie celu. Albo namiernik nie działał w tym terenie, jak trzeba, albo CJ coś popieprzył, bo zrobili chyba ze trzy kółka po okolicy, zanim w końcu znaleźli kilkumetrową konstrukcję, a i to stało się dopiero wtedy, kiedy Sokole Oko zaczął zwyczajnie ignorować wskazówki Portugalczyka. Trzeba było przyznać, że maskowanie na New Quebec działało fenomenalnie. Wszystko było zamaskowane.
– No, to jesteśmy. – Zamaszystym ruchem nogi CJ posłał fontannę wody na kompozytową
konstrukcję.
– CJ, daj mi porucznik i bierz się za robotę. – McNamara poklepał technika po ramieniu. –
Im szybciej załatwimy sprawę tutaj, tym szybciej wrócimy.
– Tak jest...
– Sierżancie... – Wierzbowski podszedł do podoficera. – Po cholerę cała drużyna do
zabezpieczenia jednej anteny? Czy wróg raczej nie uderzy na Delta Dwa Zero, jeśli już w ogóle miałby gdzieś zaatakować?
– Myślę, że oesy poradzą sobie świetnie. – Potężny mężczyzna wzruszył ramionami. –
W tych warunkach każde starcie będzie przedłużone, więc w razie czego zdążymy się dotelepać z powrotem. Zwłaszcza że mamy Sokole Oko, który jest w stanie znaleźć drogę nawet po trzech miesiącach. Proste.
– Czy przypadkiem nie przekroczyliśmy limitu czasu? – Polak usłyszał zaniepokojony głos Kici.
– Trzy i pół od odprawy, mamy jeszcze trochę luzu, jeśli uwiniemy się tutaj – powiedział
sierżant. – O ile, oczywiście, CJ nie zawali.
Marcin nie widział twarzy McNamary przez chustę i gogle systemów wizyjnych, ale
wydawało mu się, że coś jest nie tak. Jakby nonszalancja dowódcy była wymuszona. Sierżant był
szczerym człowiekiem, na ogół od razu było widać, jakie ma samopoczucie. I teraz właśnie Wierzbowski odniósł wrażenie, że Colin McNamara był zatroskany.
– Wszystko w porządku, sierżancie?
– A co miałoby być nie tak? – zdziwił się tamten. Odrobinę zbyt głośno. – CJ, co z tym radiem?
– Jest połączenie. – Radiooperator podał mu bezprzewodową słuchawkę.
– Dzięki, teraz bierz się za antenę. Wierzba, pogadamy potem.
– Jasne. – Marcin pokiwał głową. Nie podobało mu się to wszystko. A co, jeśli Jackie
faktycznie miał rację? Nie, lepiej nie iść tą drogą... Spojrzał na napiętego jak struna Reeda, który chyba jako jedyny nie znudził się jeszcze obserwacją swojego sektora. Co by nie powiedzieć o jego teoriach, Jackie był stężonym duchem bojowym całej dywizji. Czasem Wierzbowski zazdrościł mu beztroskiej wiary w wyszkolenie, dowództwo, zaopatrzenie... Cholera, zazdrościł mu wiary we wszystko to, w co jednostki frontowe tradycyjnie nie wierzą. Cóż, oby dzieciak dotrwał z tym do końca kontraktu.