Выбрать главу

– Po przyjeździe obsady od razu trzeba będzie robić generalkę tych wszystkich

nieużywanych pojazdów... Mały się ucieszy.

– Taa... Nas już wtedy nie będzie, niech sami się z tym męczą. – Wyższy żołnierz sięgnął po przypiętą do pasa manierkę. – Reed? Nie właź sam pomiędzy...

Instynkt. Ukryty element każdego szkolenia. Pozornie bezsensowne godziny i dni ćwiczeń padania na ziemię, podrywania się i tego wszystkiego, czego można nauczyć się w pięć minut. Ale nie o to chodzi, nie o nauczenie się. Wiedza może pomóc wykonać zadanie, sprawność – wygrać potyczkę, ale w nagłych sytuacjach właśnie instynkt ratuje życie. Gdy nie ma czasu pomyśleć, kiedy sekunda to zbyt długo. Wtedy reakcje muszą być automatyczne. Poza świadomością.

To właśnie instynkt posłał obu żołnierzy za najbliższą osłonę, kiedy rozległ się nagły huk wystrzału, zlany z niewyraźnym okrzykiem Jackiego. Wierzbowski niemal wtoczył się pod łazik, o który się opierał, ukrywając się za potężną, terenową oponą pojazdu. Wzmacniacz obrazu wbudowany w opuszczone pospiesznie na oczy gogle ukazywał przekontrastowany, czarno-biały obraz, a oparta o ramię broń Polaka zataczała niewielkie łuki w poszukiwaniu celu. Potężny McNamara padł płasko na ziemię, niemal stapiając się ze stojącą obok skrzynką.

Umysł włączył się sekundę później. Unijna broń – błysnęła pierwsza myśl w głowie

szeregowca.

– Łącz się z garnizonem – syknął sierżant, sam przesuwając się lekko naprzód. – Reed, co się dzieje...? – Marcin usłyszał jeszcze w słuchawce jego ściszony głos, nim przełączył się na obwód garnizonu.

– Wierzbowski, wystrzał w parku maszyn! – rzucił do mikrofonu, rozglądając się nerwowo dookoła. Szybkie ruchy głową ożywiły kilkanaście kilkupikselowych duchów, które popłynęły przez przezroczystą osłonę wzmacniacza obrazu. Sierżant mówił coś do swojego komlinka, pewnie wywoływał Reeda. Poza tym nie działo się nic.

– Co się dzieje, jesteście pod ostrzałem? – Usłyszał spięty głos siedzącego na odległym o kilometr stanowisku kontrolnym Kudłatego.

– Nie, pojedynczy strzał, prawdopodobnie Jackiego, poza polem widzenia. Moment... –

Szeregowiec spojrzał pytająco na McNamarę.

– Jackie chyba w porządku, idę to sprawdzić, nikt więcej nie strzela, następny meldunek za minutę. Osłaniaj. – Dowódca podniósł się powoli i krok za krokiem ruszył w przejście pomiędzy ciężarówkami, gdzie niedawno zniknął Reed.

Wierzbowski wygrzebał się spod łazika, przekazując raport Kudłatemu. Wzmacniacz nieco

poprawiał widoczność, ale mimo to żaden z wyłaniających się z ciemności kształtów nawet w przybliżeniu nie wyglądał na cel. Zdenerwowanie szybko opuszczało szeregowca. Pewnie Jackiemu coś się przywidziało i postrzelił jakiś szczególnie niebezpieczny cień. Westchnął cicho –ech, nowicjusze. Raz takiemu karabin odpali i już świat się kończy.

Sierżant najwyraźniej jednak traktował sprawę poważnie.

– Spokojnie, Jackie, idziemy do ciebie, tylko spokojnie – brzmiał jego bas w słuchawce komunikatora.

Reed pół siedział, pół klęczał na podwiniętych nogach na wysokości środkowych osi

stojących po obu stronach maszyn. Pochylony do przodu, gmerał przy leżącym przy nim drobnym, ubranym w ciemną kurtkę... chłopaku, choć z pozycji na tyłach trudno było mieć pewność. Nie gmerał, poprawił się w myślach Marcin. Nasłuchiwał oddechu, uciskał klatkę piersiową, próbował

zmierzyć tętno. Szybkimi, urywanymi ruchami przerażonego człowieka.

Karabin, błyszcząc czerwonym wyświetlaczem licznika amunicji, leżał obok niego,

bezużyteczny i zapomniany. Kawałek dalej, na boku, leżał hełm szeregowca. Jackie musiał go zdjąć, żeby ułatwić sobie udzielanie pomocy. Cały czas mówił coś cicho, ale musiał wyłączyć mikrofon, bo komlink nic nie wychwytywał.

McNamara podbiegł ostatnie kilka kroków i uklęknął przy ciele.

– Rozglądaj się – rzucił jeszcze za siebie sierżant. Zdecydowanym ruchem odsunął

rozdygotanego Reeda, podał mu swój hełm i karabin, a potem zajął się leżącym.

Kurwa, dzieciak faktycznie kogoś trafił – pomyślał Marcin. Złodziej? Jakiś cholerny

zamachowiec? Zdecydowali się na coś? Ale w pojedynkę? Na uzbrojonych żołnierzy? Idiotyzm przecież. A może to jakaś pułapka?

Rozejrzał się po zalegających w parku maszyn cieniach.

Nic.

Oczywiście to nie był żaden dowód. Dobrze przygotowaną i opartą na umiejętnym

maskowaniu zasadzkę wzmacniacz wykrywał tylko w warunkach laboratoryjnych, a i to jedynie wtedy, kiedy był w doskonałym stanie. W doskonałym stanie w urządzeniu Wierzbowskiego była być może jedynie niedawno wymieniana bateria.

Jackie oplótł kolana ramionami i niemal zwinął się w kłębek oparty o brudnożółtą burtę ciężarówki. Sterczące każdy w inną stronę krótkie włosy i rozszerzone przerażeniem oczy sprawiały, że wyglądał jeszcze młodziej niż zwykle. Ryczał jak pięciolatek.

Koło jego buta leżała przybrudzona, barwna nalepka z gwiaździstym sztandarem Stanów

Zjednoczonych.

McNamara wstał może po pół minuty, powoli, jakby po raz pierwszy jego postura naprawdę go spowalniała. Marcin był blisko, więc słyszał dokładnie każde słowo, jakie dowódca przekazał

spokojnym, bardzo zmęczonym głosem Kudłatemu w centrali.

– Ściągnijcie transporter i medyka pod park maszyn. Przypadkowe postrzelenie. Ofiara,

biały dzieciak, Sean O’Riley, szesnaście – szesnaście – siedemset – G – X. Nieuzbrojony. Wydaje się martwy.

Wierzbowski doskonale zapamiętał ten moment. Wtedy właśnie zobaczył to po raz pierwszy w oczach sierżanta McNamary, wielkiego jak niedźwiedź weterana chyba z piętnastu kampanii i kawalera Srebrnej Gwiazdy Korpusu.

Strach.

W tamtej chwili oczywiście jeszcze zupełnie nie rozumiał, czego dowódca się bał.

25 maja 2211 ESD, 19:12

– No i? – zapytał po krótkiej chwili wyczekiwania Szczeniak.

– No i nic. Resztę znacie. Wunderwaffe przyjechał transporterem razem z Ricardo i nas

pozbierali. – Wierzbowski wzruszył ramionami. Teraz, kiedy wrócili już do garnizonu,

błyskawicznie odzyskiwał nonszalancką pozę. A przynajmniej starał się. – Nie zostaliśmy napadnięci przez bandę tubylców z dzidami, jeśli o to wam chodzi.

– Kudłaty mało nie dostał zawału. – Bueller ukazała w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. –

Panikował, że zostaliście zaatakowani, że są ofiary, że cała brygada desantowa wali się nam na łby.

– Teraz się pewnie do niczego nie przyzna. – CJ usiadł energicznie na piankowym materacu i wyszperał z zakamarków leżącego na nim plecaka puszkę piwa. – Kudłaty, „zimny jak głaz”, kurwa jego mać. Piwa? – Wyciągnął wytatuowaną rękę w stronę kolegi.

– Dzięki. – Wierzbowski pokręcił głową, starając się przybrać pełną lekceważenia minę. –

W każdym razie McNamara leci na dywanik za niedopilnowanie Jackiego, sam Jackie kiwa się w ambulatorium... Kurde, co by było, jakby były ofiary...

– Jedna ofiara była. – Nikt nawet nie zauważył Sokolego Oka, dopóki niski Hiszpan nie

odezwał się swoim chrapliwym jak po zapaleniu gardła głosem. – I to chyba najgorsza

z możliwych.

Bueller żachnęła się i wywróciła oczami, a CJ zaśmiał się niepewnie. Przed oczyma

Wierzbowskiego stanął przerażony Jackie reanimujący nieżywego dzieciaka.

– Żartujesz? – zapytał, siląc się na nonszalancję.

– Nigdy nie żartuję. – Żołnierz powolnym krokiem przeszedł przez pokój. Mówił bardzo

cicho, nie patrząc na nikogo konkretnego. – Zabiliśmy dziecko. Nieuzbrojone. Powód nieważny.