spacerujemy? – mruknął do siebie Szafa. Kilka bliżej siedzących osób zachichotało cicho.
– ...Inne niż idiotyczne dowcipy szeregowego Warda? – Wzrok porucznik niemal
przygwoździł żołnierza do krzesła. W ułamku sekundy chichoty ucichły. – Nic? Doskonale, zatem dowódcy sekcji razem z radiooperatorami do mnie. Reszta przygotować się, wymarsz za dziesięć minut.
•
Transporter zniknął we mgle, jeszcze zanim przekroczyli perymetr obronny Dwunastki, sieć ubłoconych zestawów sensorycznych kontrolującą nieliczne działka wartownicze oraz rozrzucone nieco zbyt rzadko, jak na główny środek defensywny, miny.
Mgła czekała na nich jak zwykle na granicy ludzkiego terytorium. Cicha, szara,
pochłaniająca dźwięki... A raczej przekształcająca je w swój własny język. Nieruchoma, ale tylko do momentu, kiedy się w nią zanurzyli. Przesłoniła jasne przecież oświetlenie kompleksu już po kilkunastu krokach, zastępując je niewyraźną poświatą, drżącą i dezorientującą.
Czwarty w szyku Wierzbowski widział tylko zniekształcone CSS-ową peleryną plecy
idącego przed nim Szafy i rozmytą sylwetkę McNamary. Prowadzący Sokole Oko znajdował się już zbyt daleko, by dało się zobaczyć choćby zarys jego postaci.
Z początku jedynymi słyszalnymi odgłosami były ich własne oddechy, ciężkie, z wysiłkiem stawiane w grząskim podłożu kroki i pobrzękiwanie oporządzenia. Potem dołączyły niezbyt głośne, ale dobrze słyszalne chlupnięcia i bulgoty gdzieś spoza otaczającego ich parawanu szarości. Jak dobrzy znajomi, najpierw cicho zaznaczyły swoją obecność, by po chwili stać się słyszalnymi już wszędzie.
Bulgot. Seria szybkich plaśnięć, jakby ktoś bardzo lekki biegł po płytkim błocie. Stłumiony trzask łamanej gałęzi nadgniłego drzewa. Jęk? Nie, to pewnie odgłos ulatniającego się gazu.
Wierzbowski pokręcił głową zrezygnowany, wpatrując się w podrygujący przed nim plecak
Szafy. Gdyby w okolicy był jakikolwiek jankeski oddział – mogliby po nim przejść i nawet tego nie zauważyć.
25 maja 2211 ESD, 22:59
Strefa patrolowa nie różniła się zupełnie niczym od pozostałych części Bagna. Uniesiony po raz chyba setny namiernik CJ-a w końcu wyłapał po prostu jedną z rozmieszczonych na moczarach, wpół zatopionych w błocie tyczek zawierających podstawowe sensory i przede wszystkim informacje o własnej lokalizacji. Szczęśliwie, nieuszkodzoną, co wcale nie było takie oczywiste.
Żołnierz i tak zużył dobre kilka minut wypełnionych cichymi przekleństwami na sczytanie dokładnej pozycji.
– Jesteśmy na miejscu, sierżancie – zwrócił się w końcu do McNamary. – Albo to gówno
jest całkiem zjebane, a my zabłądziliśmy. – Zsunął gogle systemów wizyjnych i spojrzał ponuro na terminal, całym sobą prezentując brak zaufania do urządzenia.
– Rozumiem. – McNamara kiwnął głową. – Sokole Oko?
– Jesteśmy w strefie, panie sierżancie. – Głos kaprala zabrzmiał w słuchawkach. – To tu.
CJ tylko rozłożył ręce, balansując trzymanym w dłoni terminalem. Szafa spojrzał na
dowódcę, a Thorne wzruszył ramionami i poprawił paski pancerza.
– Dobra. – Sierżant zatarł dłonie. – Zaczynamy drutować. CJ, bierz się za oczka. Co pięćset metrów. Szyk ubezpieczany, Szafa i Wierzba lewe skrzydło, Thorne i CJ prawe, Kicia tył, Sokole Oko przód. Meldować, jak coś zobaczycie.
Kilka zmęczonych „tak jest” zawtórowało pomlaskiwaniu wojskowych butów o błoto, kiedy
sekcja ustawiła się w szyku.
Sokole Oko ruszył pierwszy, niemal bezgłośnie stawiając stopy w sięgającej ponad kostki wodzie. Nie wyglądał na ani odrobinę bardziej zdenerwowanego, niż kiedy był w środku garnizonu.
Ale z drugiej strony, kapral niemal zawsze wiedział, kiedy coś mogło im zagrozić. Oczywiście nikt nie wierzył w magię, ale kiedy Sokole Oko był spokojny, zwykle wszyscy byli spokojni.
Wierzbowski patrzył na jego powoli znikającą we mgle sylwetkę. I na podążające za nią spojrzenia nieruchomej reszty sekcji. Przerażające, jak łatwo jest uchwycić się mitu. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że niewysoki zwiadowca rzeczywiście mylił się rzadko. I nawet jeśli tutaj, na Bagnie, gdzie technika zawodziła, a wzrok nie sięgał dalej niż na kilkanaście kroków, nie mieli zbyt wielu innych możliwości.
Człowiek szybko cofał się do poziomu bojącego się ciemności dzikusa, kiedy tylko sprawy zaczynały iść nie po jego myśli.
Z zamyślenia wyrwał szeregowca chlupot i klekot oporządzenia – tuż obok Szafa otrząsnął
się z odrętwienia, poprawił chwyt na broni i ruszył. Wierzbowski szybko podążył za erkaemistą.
Kilka kroków dalej powoli odżywał jego oddział.
•
Sokole Oko wychynął z mgły, kiedy kolejne upuszczone przez CJ-a oczko wpadło z cichym
pluskiem w niemal czarną ciecz, rozpoczynając swój siedemdziesięciodwugodzinny tryb pracy.
Wierzbowski odetchnął, kiedy sierżant dał sygnał do zatrzymania się. W grząskim, niepewnym terenie i w ciemności nocy nawet te trzy godziny marszu, który mieli za sobą, niepokojąco przypominały trzy lata. Kicia – drobniejsza od innych sylwetka na tyłach szyku – natychmiast ukucnęła i oblała twarz wodą z manierki, a CJ podjął bezsensowną próbę wytrzepania wody z buta.
– Szli tędy. – Kapral zatrzymał się koło McNamary. – Dawno.
– Ślady? Cokolwiek? – Sierżant otarł czoło wierzchem dłoni. – Możesz za nimi iść?
– W żadnym razie. Ślady tutaj... – mężczyzna wskazał pod stopy w czerń bagna – są nie do odczytania. Mogą być absolutnie wszędzie.
Wierzbowski i Szafa spojrzeli na siebie w ciemności. Sokole Oko nawet nie zająknął się, w jaki właściwie sposób w ogóle wiedział o obecności wroga. Ale on nigdy nie mówił takich rzeczy, po prostu wiedział. Wszyscy się do tego przyzwyczaili i po pewnym czasie McNamara też przestał pytać.
– Rozumiem. – Sierżant w zamyśleniu potarł dłonią nadgarstek. – Raczej nic tu nie
wskóramy. Idziemy dalej wyznaczoną trasą, oczka jak poprzednio. Jeszcze godzina i zaczynamy wracać do domu. Wierzba, zmień Kicię na tyłach, CJ...
Huk karabinowej serii sprowadził wszystkich do parteru w ułamku sekundy. Woda – czy też raczej świństwo, które za wodę tu robiło – wlała się Marcinowi do nosa i uszu, kiedy z pluskiem upadł w błoto, starając się być niewidzialny. Wystrzałowi natychmiast zawtórowały następne, najpierw krótkie szczekanie karabinów, wreszcie ciągły jazgot armaty Szafy. Polak nie mógł
dostrzec celu, ale próbował strzelać w kierunku wyznaczanym przez leżącego obok erkaemistę, posyłając jedną za drugą krótkie serie w stronę domniemanych pozycji wroga.
Kawałek po prawej widział chyba Thorne’a, ukrytego za zrzuconym pospiesznie plecakiem
– czemu właściwie on sam tego nie zrobił? – i rozglądającego się wokół. Lufa jego broni przesuwała się od lewej do prawej, ale nie wypaliła ani razu.
Co innego pozostali. Na prawym skrzydle Kicia i CJ pruli mgłę przez cały czas, na oko
losowo przełączając tryby ognia.
Kanonada była dobra. Marcin, mimo przeskoku przez wszystkie tryby wizyjne gogli, nadal nie widział ani jednego celu, ale strzelanie zabijało poczucie bezradności. Dawało, złudne, bo złudne, ale poczucie siły. Staccato ognia karabinowego zagłuszało też normalne dźwięki bagna.
– ...się, kurwa, dzieje, kto ma kontakt z wrogiem? Przerwać ogień! – Wrzask sierżanta
w komlinku dotarł do niego jakby poprzez ciężką kurtynę. – Przerwać ogień, kurwa mać, meldować cele!
Terkot broni zelżał.
– Kontakt z prawej! – zameldowała szybko Kicia. – Człowiek.
– Jaki kontakt, jak nikt nie odpowiada ogniem? – rozległ się w słuchawkach głos Thorne’a.
– Mówię wam, widziałam człowieka, skradał się do nas. – Medyk nerwowo się rozejrzała.