Выбрать главу

– Soren ma rację, panie sierżancie. Nikt do nas nie wystrzelił.

– Może nikt, bo go rozjebaliśmy w drobny mak, zanim zdążył cokolwiek zrobić? –

W ciemności pozycję CJ-a znaczyła tylko szybko obracająca się na boki głowa na chudej szyi.

– Albo Szczeniakowi coś się przywidziało. Sokole Oko, bierz Thorne’a i idźcie to

sprawdzić, reszta czekać. Nikt nie strzela bez rozkazu.

Czekali.

Kiedy dwójka zwiadowców zniknęła im z oczu, tylko to im pozostało – czekanie na

meldunek i wsłuchiwanie się w kolejne uspokajające stuknięcia w mikrofon oznaczające, że tamci jeszcze żyją. Oczywiście, kiedy tylko hałas kanonady przebrzmiał, powróciło wszystko inne.

Czy ktoś nie przebiegł gdzieś za plecami?

A może dziwne zawirowanie czarnej wody wywołały czyjeś kroki?

Czy Kicia dalej tam leży, czy pozostał po niej tylko sam plecak?

Czy to czyjś płacz słychać na bagnie?

Chichot?

Ściszoną rozmowę?

Zaskakiwanie zatrzasków wbijanego magazynka?

Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić. Popularna wśród żołnierzy plutonu

Cartwright teoria głosiła, że granica wynosiła jeden patrol – zawsze ten następny.

– Jestem, kurwa, pewien, że ktoś tam jest – wyszeptał CJ do mikrofonu komlinka.

– Mówiłam przecież od początku.

– Kicia, to akurat nic nie znaczy. Jesteś większą panikarą niż Jackie. – Szafa wygodnie zaparł erkaem o plecak i pozwolił sobie na uklęknięcie, przez co nie leżał już całkowicie w błocie.

– Koniec gadek. Czekamy.

– Tak jest.

– Tak jest.

Meldunek nadszedł po kilku minutach wpatrywania się w ciemność i prób analizy

pojawiających się na wzmacniaczach obrazu zagadkowych plamek, które od pierwszych dni pobytu na Bagnie prześladowały dział techniczny.

– Panie sierżancie, faktycznie niczego tu nie ma. Cynthia musiała się pomylić.

McNamara podniósł się na nogi i otrzepał spodnie, choć pewnie ręce miał w nie lepszym

stanie.

– Dobra. Wstawać, zbieramy się. Postrzelaliśmy do duchów.

– Ale sierżancie...

– Spokojnie, CJ. Sprawdziliśmy, wiemy. Nikogo tam nie ma.

W ciemności podnoszący się żołnierze wyglądali, jakby po prostu wyłaniali się z błota.

Wierzbowski starał się wytrzeć dłonie, patrząc ponuro na mokry mundur. Jeszcze trzy godziny...

Zapowiadał się długi patrol.

Wezwanie do powrotu przyszło wkrótce potem. Nie zwykłe „skrócenie trasy patrolu”, ale

niepokojące „natychmiast udać się na koordynaty, będzie czekał transporter”. Samo „natychmiast”

było wystarczająco niepokojące, czekający transporter stanowił pewnego rodzaju wykrzyknik.

Nigdy nie czekał, skoro żołnierze mieli dobre, zdrowe nogi, w dodatku niezużywające Bóg-raczy-wiedzieć-jak-rzadko dowożonych ogniw. Od czasu zakończenia kampanii na Bagnie wszystko toczyło się dość spokojnym tempem. Wysłanie po powracający patrol pojazdu oznaczało albo szczególną troskę dowódcy o ich wygodę, w co nikt, kto znał porucznik Cartwright, by nigdy nie uwierzył, albo naprawdę pilną potrzebę zgromadzenia całego plutonu na Dwunastce.

Szli szybciej. McNamara wydał rozkaz utrzymania tempa patrolowego aż do opuszczenia

sektora, ale w ruchach żołnierzy dało się wyczuć pośpiech. Szybciej stawiane kroki, mniejsza dbałość o zachowanie ciszy, spojrzenia skierowane przed siebie zamiast na swoje strefy obserwacji... Sekcja Wierzbowskiego raczej maszerowała forsownie, niż patrolowała.

Mgła dostosowała się szybko.

Zwielokrotniony plusk wzburzanej wody powracał głośniej, a to, co jeszcze niedawno było szeptami i chichotami na granicy słyszalności, teraz przeszło w odległe zawodzenie niewyczuwalnego wiatru, a w pewnym momencie Marcin był niemal pewien, że usłyszał krótki, urwany wrzask, jakby zwierzęcia.

Idący obok CJ drgnął i szybko się rozejrzał, ale nikt inny nawet nie zwrócił na to uwagi.

Przez krótką chwilę zdawało się, jakby bezpośrednio za Kicią posuwała się po wodzie

niewielka zmarszczka. Przed oczyma wyobraźni żołnierza stanęła zębata paszcza otwierająca się pod wodą tuż obok wojskowego buta starszej szeregowej.

Choć to oczywiście były bzdury, podpowiadał rozsądek. Nic bardziej skomplikowanego niż porosty nie żyło na Bagnie.

Wierzbowski potrząsnął głową.

Niestety poza bazą logika musiała zwykle bardzo twardo walczyć o pakiet większościowy

w umysłach żołnierzy.

26 maja 2211 ESD, 01:32

Droga była dość umowna i pewnie w żadnej rozwiniętej kolonii nie zasługiwałaby nawet na tę nazwę. Ot, ułożone jedna za drugą prefabrykowane płyty, oznaczane co jakiś czas odblaskowymi tyczkami. Zwykle jednak witali ją z ulgą. Droga oznaczała teren wyrwany planecie, fragment ludzkiego terytorium. Choć mgła unosiła się nad nią dokładnie tak samo jak wszędzie indziej, żołnierze lepiej się czuli, poruszając się po czymś, co zostało wybudowane, co miało początek, koniec i cel. Na czym trudno się było zgubić. Co sprawiało, że łatwiej było pamiętać, że przecież poskromili to miejsce i nie ma powodu do niepokoju.

Poza tym pomiędzy ledwo widocznymi tyczkami znaczników można było w końcu pewnie

stanąć na nogi, a podświadomość przestawała na chwilę krzyczeć, że zaraz zacznie się tonąć.

Łączność z transporterem mieli już od ponad dwudziestu minut, kiedy bryła pojazdu oraz sylwetka wartującego Kowboja wyłoniły się z szarości – Pączek wyłapał ich lokalizatory i wbił się na komlinkowy kanał łącznościowy. Mówił szybko i nerwowo, nawet jak na siebie, ale naprowadził

ich bezbłędnie. Przynajmniej trafili od razu, nie trzeba było spacerować wzdłuż drogi.

Maszyna miała wygaszone wszystkie reflektory, a szarozielone plamy CSS-u w połączeniu

z błotem sprawiały wrażenie, jakby transporter został tu porzucony lata temu. Kowboj opierał się plecami o potężne koło pojazdu. Zwykle opuszczoną nonszalancko broń tym razem trzymał

w gotowości, choć najwyraźniej niebezpieczeństwo nie było aż tak wielkie, żeby musiał zajął

przepisowe stanowisko przynajmniej dwadzieścia metrów od transportera. Na warcie nie mógł

palić, ale znad opuszczonej maskującej chusty wystawał koniuszek niezapalonego papierosa. Na widok zbliżających się żołnierzy zrobił szybkie dwa kroki i odsunął drzwi desantowe, odsłaniając wypełniony przytłumionym błękitnawym blaskiem przedział pasażerski.

– Dobrze, że już jesteście. – Obrócił się jeszcze w stronę zbliżającego się McNamary. –

Porucznik bardzo chciała was mieć szybko w domu.

Silnik transportera obudził się z cichym pomrukiem, jeszcze nim pierwszy w kolejce do

wchodzenia CJ postawił stopę wewnątrz przedziału.

Dopiero wtedy z mgły wynurzyła się sylwetka Wunderwaffe Weissa, osłaniającego

maszynę – i zapewne także kolegę. Niemiec nie powiedział ani słowa, skinął tylko głową w odpowiedzi na podobny gest Szafy. Ci dwaj zawsze dobrze się dogadywali.

– Co się stało, Kowboj? – Wierzbowski, który miał być następny, odruchowo zwolnił,

słysząc pytanie dowódcy.

– Paskudna sprawa, sierżancie. – Żołnierz poskrobał się po szyi. – Ktoś wyjął Jackiego.

Porucznik Cartwright wydaje się przekonana, że to miejscowi.

Szeregowego Reeda odnalazł Mały. Podejrzewali, że chłopak musiał wymknąć się z koszar

wkrótce po tym, jak większa część plutonu opuściła Dwunastkę. Nikt z pozostałych w koszarach ludzi nawet tego nie zauważył – obsada była i tak minimalna, więc naprawdę nie było komu pilnować otępiałego chłopaka siedzącego na ambulatoryjnym łóżku. Carrera podał mu tylko środki uspokajające i poszedł na stanowisko obserwacyjne, zakładając, że Jackie będzie po prostu odpoczywał. Bo niby co innego miał robić? I tak zresztą był zbyt otępiały, żeby gdziekolwiek wywędrować.