Adresat wypowiedzi nawet się nie odwrócił, nadal w milczeniu układając rzeczy na pryczy.
Trzy ruchy na koszulkę, cztery na czystą bluzę mundurową. Wyćwiczony gest zamienił zrolowane poncho przeciwdeszczowe w regulaminową kostkę, którą żołnierz natychmiast ułożył na poskładanym już kocu.
Rzeczy Jackiego.
Tak naprawdę dopiero wtedy dotarło do wszystkich, że chłopak nie żyje.
26 maja 2211 ESD, 04:38
To, że starszy sierżant Colin McNamara był przygnębiony, dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Podoficer zwykle działał tylko w dwóch trybach. Wesołego swojaka, zawsze z anegdotą na podorędziu, kiedy sytuacja była luźna, oraz skupionego i zimnego profesjonalisty. Niestety, obdarzony przez naturę dość dużą otwartością i dobrodusznością, rzadko kiedy bywał w tej drugiej roli przekonujący. Choć dosłużył się stopnia uczciwie i nikt nie kwestionował jego kompetencji, pluton od czasu do czasu podkpiwał sobie z mcnamarowej wersji nieprzeniknionego wyrazu twarzy – sierżant był bardziej czytelny niż plakat werbunkowy.
Tym razem szedł, jakby nosił na plecach sprzęt całej sekcji, a troska wręcz emanowała
z jego pełnego oblicza. Zaczął mówić po kilku dobrych sekundach od momentu, w którym jego ludzie zamarli w oczekiwaniu. Zdawał się walczyć z każdym słowem.
– Sokole Oko, Wierzba i Szafa. Zbierać się, jedziemy do mieszkalnej. Policyjna robota. –
Co kilka sekund zaciskał i rozprostowywał palce wielkich dłoni.
– Szukamy świadków, sierżancie? – Sokole Oko już zakładał pancerz.
– Nie.
Słowa dowódcy zatrzymały idącego po kurtkę mundurową Wierzbowskiego w pół kroku.
– To po co...?
–Zgaduj, słonko. – Przechodząca obok Bueller poklepała go po ramieniu. – Ale rób to
w drodze. Powodzenia.
– Zatrzymanie? – Kapral uniósł pytająco brew patrząc na dowódcę. Ten skinął tylko głową.
– Bawcie się dobrze – mruknął Thorne, półleżąc na swojej pryczy. – Tylko przygotujcie się na obrzucanie kamieniami. Może warto by było wziąć którąś z dziewczyn? Nie żebym chciał wtrą...
– Kicia idzie z nami, Thorne. I nie ironizuj, bo też pójdziesz. – McNamara nie był
w nastroju do gierek słownych z wiecznym szeregowcem. Chwilę ciszy przerwał spokojnym, niemal pogodnym głosem Sokole Oko.
– Nie martw się, Soren. – Hiszpan płynnym ruchem zabrał erkaem Szafy spod ręki rosłego żołnierza, zamiast niego podsuwając mu karabin Kowboja. – Damy sobie radę.
Szafa obejrzał krytycznie lżejszą broń, ale nie powiedział ani słowa protestu, kiedy
przerzucił ją sobie przez ramię.
– Jedziemy czy idziemy, sierżancie? – Wierzbowski z przesadną uwagą zapiął sprzączki
pancerza, starając się brzmieć obojętnie. Ręce niestety nie chciały być spokojne. Wtedy to był
wypadek. Teraz idą uzbrojeni do cywilnych kwater w celu zatrzymania podejrzanych. Znaczy aresztować ludzi, których porucznik Cartwright za podejrzanych uznała. Chyba wróżąc z fusów nad listą kolonistów, bo niby jak inaczej? Nic nie było wiadomo o żadnym śledztwie, a w garnizonie plotki rozchodziły się w błyskawicznym tempie. Jeśliby którykolwiek z żołnierzy miał coś wspólnego z prowadzeniem dochodzenia, wiadomość o tym – razem z trzema różnymi i wzajemnie sprzecznymi interpretacjami śladów – już byłaby na ustach wszystkich. Jako że żadna wieść do nich nie dotarła, oznaczało to działanie na ślepo. To nie mogło być dobre.
McNamara musiał to wiedzieć. Dlatego, uświadomił sobie Marcin, wybrał ten a nie inny
skład. Sokole Oko potrafił załagodzić niemal każdą trudną sytuację, zanim ta rozwinęła się do poziomu zapalnego. Szafa, kiedy już opuścił koszary, stawał się potwornie skupiony i odpowiedzialny. Z całą pewnością nie straci zimnej krwi i nie odpali do nikogo bez dobrego powodu, a ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowali, był brak opanowania. Kicia była medykiem, w dodatku medykiem kojarzonym z pomocą udzielaną w dniach bezpośrednio po inwazji, i można było śmiało powiedzieć, że znajdowała się na szczytach lokalnych list popularności.
Wreszcie on sam – jeden z młodszych w plutonie, wyglądający – przynajmniej według
kolegów – jak student, a nie jak żołnierz.
W tym przypadku oznaczało to: niegroźnie, a więc dobrze.
Oczywiście ryzyko można było co najwyżej minimalizować. Mundury, naszywki z flagą
Unijnego Skrzydła Kolonialnego oraz wilczym łbem Czterdziestego Regimentu Piechoty
Kolonialnej, pancerze, hełmy i przede wszystkim broń same w sobie budowały potężny mur na drodze do jakichkolwiek pokojowych dyskusji.
Zwłaszcza że koloniści musieli postrzegać teraz żołnierzy jako morderców.
Zwłaszcza że żołnierze wiedzieli, że wśród kolonistów przynajmniej jeden morderca jest na pewno.
•
Prowadzony ręką Szafy transporter zatrzymał się przed sekcją mieszkalną Dwunastki. Od
czasu inwazji populacja kolonii znacznie spadła, przez co cywile używali tylko dwóch z trzech takich obiektów – trzypiętrowe, długie, bunkrowate twory, konstruowane według jednego wzorca, niezależnie od tego, czy miały stanąć na pustyni, czy na biegunie. Ostatni obiekt mieszkalny został
całkowicie zużytkowany na skoszarowanie żołnierzy Cartwright. Oczywiście spowodowało to gwałtowne opustoszenie wojskowej części kolonii – zniknęło jedyne kino vidowe, a pub i salon virtuala przeniosły się do zwolnionych lokali z dala od zaadaptowanych na koszary budynków. To samo stało się z większością innych pomieszczeń, co sprawiało, że europejska strefa Dwunastki pozostawała użytkowana niemal tylko przez żołnierzy, podczas gdy amerykańska tętniła zwykle życiem.
Zwykle. Teraz transporter był jedynym poruszającym się obiektem na ulicy. Otwarty
normalnie prawie do samego rana pub był zamknięty na głucho, żaden dźwięk nie dochodził też z virtuala, a holograficzna reklama dyskoteki została odłączona, chyba pierwszy raz, odkąd Wierzbowski pamiętał.
Ciche buczenie oświetlenia kompleksu było całkowicie zagłuszane przez jednostajny szum odległych o ćwierć kilometra potężnych urządzeń kopalnianych.
– Żadnych gwałtownych ruchów, broń na ramieniu, dopiąć hełmy do boku. – McNamara
odwrócił się do idących za nim ludzi. – Szafa, obserwuj i bądź w gotowości, w razie czego syrena i strobo, w porywach dym, żadnego walenia z działka bez rozkazu – rzucił jeszcze do radia.
Podczas jazdy podoficer nie powiedział ani słowa, co jakiś czas wyciągając tylko i chowając druk rozkazu. Nie pytali.
– Przyjąłem, czekam. – Usłyszeli w słuchawkach głos erkaemisty. – Na razie cisza.
Kicia przejechała dłonią po jasnych włosach i poprawiła wiszący na ramieniu karabin.
Wierzbowski niemal czuł jej zakłopotanie.
– Dokąd teraz, sierżancie? Co im powiemy?
– Zastrzelony, Sean O’Riley, miał starszego brata, Williama. – Dowódca po raz nie
wiadomo który wydobył z kieszeni w kurtce mundurowej zmięty wydruk i przebiegł po nim
wzrokiem. – On jest naszym podejrzanym.
– Zgarniamy go w środku nocy, ponieważ jest spokrewniony z tym dzieckiem? –
Wierzbowski skrzywił się, kręcąc głową. – To takie trochę... – przez moment szukał dobrego słowa
– ...niewłaściwe.
McNamara odwrócił się w stronę wejścia. Szeregowiec rozejrzał się w poszukiwaniu
poparcia. Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Kici, ale w jej oczach znalazł tylko odbicie własnej niepewności.
Sokole Oko patrzył w górę, dopinając jednocześnie hełm do uprzęży.
– Prawie nikt tu nie śpi. Obserwują nas. – Jego wzrok przesunął się po kolejnych
nieprzezroczystych od zewnątrz oknach.
Koloniści zawsze trzymają się razem – zwykle przecież nie mają nikogo innego w bardzo