Выбрать главу

dalekich i często wrogich miejscach. Poczucie wspólnoty buduje się w takich warunkach właściwie automatycznie. Nie jest ważne, jakie tarcia są pomiędzy nimi, w decydującym momencie zawsze są oni przeciwko światu.

Zwłaszcza jeśli świat ten reprezentowany jest przez uzbrojonych wrogich żołnierzy.

– Niczego innego się nie spodziewaliśmy. – Potężny podoficer westchnął cicho. – Chodźcie, miejmy to już za sobą.

Korytarze budynku mieszkalnego stanowiły efekt wieloletnich prób zbudowania czegoś na

kształt prawdziwego domu. Na ścianie wisiała magnetyczna tablica z kilkunastoma zdjęciami, wypisanymi odręcznym pismem dyżurami mycia kolejnych kondygnacji i kilkoma dziecięcymi rysunkami. W miejscach po wymontowanych gdzieś na etapie wczesnego terraformingu urządzeniach stały plastykowe donice z karłowatymi, choć wręcz pedantycznie zadbanymi

fioletowymi kwiatami. Obok znajdowała się jaskrawoniebieska konewka i kilka butelek

wypełnionych ciemną cieczą.

Na metalowej podłodze leżała ciemnozielona wykładzina, a tuż przy wejściu mocno zużyta wycieraczka z koniczyną.

Wierzbowski uśmiechnął się do siebie, patrząc, jak kolejno McNamara, Sokole Oko i Kicia odruchowo wycierają buty. Sam pewnie przekroczył przybrudzoną matę. Czarny ślad podeszwy pojawił się na wykładzinie. Szeregowy upewnił się, że nikt się na niego nie ogląda, i szybko wytarł

podeszwy o zmechacony materiał.

Drzwi apartamentu 17A wyróżniały się tylko starą, stylizowaną na drewnianą wizytówką

głoszącą, że mieszkają tutaj A. i M. O’Riley.

– Zachowujemy się spokojnie, ale stanowczo. Nikt nie sięga po broń bez bardzo wyraźnego rozkazu. Gość może być nerwowy, niedawno dostał wiadomość o śmierci syna. Tak że bez żadnych wyskoków. Jak nam zaczną łazić po korytarzu, grzecznie prosimy ich o powrót do mieszkań.

I uważajcie na siebie, gdzieś tu może być człowiek, który załatwił Jackiego.

– Tak jest. Cynthia, zostań z sierżantem, Marcin, zajmij się tamtą stroną. – Kapral klepnął

lekko Wierzbowskiego w ramię. – Po prostu pamiętaj, że oni się nas boją. Ze strachu mogą robić niemądre rzeczy. Nie pomyl ich z zagrożeniem.

– Jasne. – Marcin pokiwał szybko głową.

– I uspokój się. To nie aresztowanie, tylko wzięcie na przesłuchanie, rutyna. Było

morderstwo, sprawdzamy możliwe połączenia. Nic się nie stanie.

– Jasne. – Wierzbowski wykrzywił się w czymś, co od biedy mogło uchodzić za wyrażający pewność siebie uśmiech. Jasne, co się może stać, przekonywał sam siebie. Będą przeszkadzać?

Może Szczeniak ma rację, może trzeba przestać się cackać, pogrozić i będzie spokój. W końcu to oni są uzbrojeni. I to im zamordowano człowieka, podczas gdy śmierć tamtego dzieciaka była wypadkiem.

Więc dlaczego sierżant tak się nad tym trzęsie?

Musieli zadzwonić trzy razy, zanim drzwi się otwarły. Stanął w nich na oko

pięćdziesięcioletni mężczyzna w luźnej koszuli w dawno już wyblakłe wzorki i roboczych spodniach. Na lewym ramieniu miał zawiązaną czarną chustę. Siwiejące rude włosy były zaczesane na bok, a w kącikach bladozielonych oczu wiek wyrył charakterystyczne kurze łapki. Musiał być wesołym człowiekiem. Teraz jednak się nie uśmiechał.

– Czego chcecie?

– Dobry wieczór, nazywam się sierżant McNamara, przyszliśmy w sprawie pańskiego syna.

– Tego, którego zabiliście, czy tego, którego dopiero chcecie zabić? – Mężczyzna patrzył na intruzów wrogo, wręcz wyzywająco.

– Williama O’Rileya. – Sierżant nie dał się sprowokować i utrzymał grzeczny ton. Sięgnął

dwoma palcami do kieszeni i wyjął kartkę z rozkazem. – Mamy przesłuchać go w charakterze świadka. W garnizonie. Bardzo mi przykro.

Martin O’Riley przez krótką chwilę zaciskał zęby i Wierzbowski pomyślał, że rzuci się na McNamarę. Stój spokojnie, powiedział mu nieruchomy wzrok Sokolego Oka poprzez dzielące ich trzy metry.

Sierżant nawet nie drgnął.

– Naprawdę bardzo mi przykro, panie O’Riley. To tylko przesłuchanie. Osobiście zadbam, by pański syn przebywał u nas możliwie krótko. Wiem, że musi być panu ciężko.

– Nic pan nie wie. Nic. – Zdawało się, że mężczyzna w drzwiach oklapł, jakby nagle stracił

dobre dziesięć centymetrów wzrostu. Pokręcił tylko głową. – Williama nie ma w domu. Nie wiem, gdzie poszedł – burknął jeszcze, odwracając się od żołnierzy. Przetarł oczy ręką.

– Zdaje sobie pan sprawę, że musimy...

– Załatwcie to szybko. – Martin O’Riley cofnął się w głąb apartamentu. – I zejdźcie mi z oczu.

Fragment pomieszczenia, który Wierzbowski zdołał dojrzeć, był pomieszaniem

funkcjonalności oraz zatrzęsienia stylizowanych na antyczne drobiazgów. Ze ściany patrzyli dwudziestopierwszowieczni aktorzy, a obok zestawu virtuala stała kolekcja książek z bardzo przekonującej imitacji papieru. Lampy kryły się w sporych abażurach, a wykładzina z tworzywa została pokryta wzorzystym dywanem.

McNamara gestem nakazał dwójce żołnierzy pozostać w korytarzu, a sam z Kicią wszedł do wnętrza mieszkania.

Wyszli może po trzydziestu sekundach. Sami – najwyraźniej młody O’Riley wyczuł pismo

nosem i zniknął z widoku. Z jakiegoś powodu ani sierżant, ani Kicia nie wyglądali na

zawiedzionych.

Byli już w korytarzu, kiedy usłyszeli wystrzał. Sekundę później zgłosił się Szafa

z transportera.

– Sierżancie, mamy problem.

– Mów, Szafa.

– Ogień na transporter. Niegroźny, broń ręczna. Taktyczny łapie źródło w bramie kopalni, dwieście pięćdziesiąt cztery metry, jestem gotowy do otwarcia ognia. – Szafa mówił spokojnie i rzeczowo. – Rozkazy?

– Czekać. Żadnych działań ofensywnych! – McNamara niemal krzyknął.

– Rozumiem, nie otwieram ognia.

McNamara kiwnął głową i odetchnął, choć zamknięty w brzuchu transportera kaemista nie

mógł tego zobaczyć. Ponad dwieście metrów... demonstracja, nic więcej, natychmiast odezwała się myśl w głowie Wierzbowskiego. Wojskowy w ogóle nie strzelałby do transportera z karabinu.

A jeśli już by to robił, to chociaż zadbałby o to, żeby blok taktyczny pojazdu – w gruncie rzeczy dość głupi od czasu odłączenia SI – nie miał szans go namierzyć. A zatem cywil. A cywil na tę odległość nie jest groźny.

– Wychodzimy. – Sierżant spojrzał na czekającego już przy drzwiach Sokole Oko. –

Spokojnie. Broń na ramieniu. Jakby nic się nie stało.

Kapral kiwnął głową i pierwszy wyszedł na zewnątrz.

Kolejny strzał nie padł, ani wtedy, ani później, gdy na ulicy była już cała czwórka.

Pokonanie kilkunastu metrów do pojazdu zajęło im niekończące się pięć sekund. Wierzbowski złapał się na nieustannym zerkaniu na potężną bramę kopalni. Mimo całej wiedzy, jaką szeregowcowi zdążyło przekazać doświadczenie, świadomość, że ktoś być może właśnie

przymierza się do kolejnego strzału, sprawiła, że poczuł się bezpiecznie dopiero w transporterze.

– Mają broń! – Pojazd ruszył w tej samej chwili, gdy Kicia ciężko usiadła na stanowisku. –

Co teraz?

Sierżant był już w drodze na stanowisko dowodzenia, więc nawet się nie odwrócił.

Odpowiedział za to Sokole Oko.

– Pewnie jakiś pojedynczy karabin z cywilną amunicją, może kilka pistoletów. Nawet nie zadrasnąłby pancerza. Wiadomo było, że jakieś pochowali, Cynthia. Gorzej, że jej użyli.

– Pewnie, że gorzej – żachnął się Wierzbowski. – Teraz kilku bohaterów sobie do nas

postrzela, a my będziemy tu chodzić i zdobywać popularność pełnymi pancerzami i palcami na spustach.

– Oni już nic więcej nie muszą robić, Marcin. – Sokole Oko spojrzał na stanowisko

dowodzenia i pracującego przy nim McNamarę. – Sierżant właśnie melduje incydent. Porucznik Cartwright będzie wiedzieć, skąd padł strzał. Wie też, że przy bramie kopalni zawsze są strażnicy.