Выбрать главу

Przetasował karty, ale z nerwów upuścił talię, która rozsypała się wokół niego po

kratownicy. Myślał, że pozbierał wszystkie karty, ale kiedy przejrzał je później, okazało się, że brakuje króla kier. Zgubiona figura nie mogła być dobrą wróżbą.

Głupota, skarcił umysł uparcie podsuwający mu niepokojące wizje. W Dwunastce była

tylko gromada cywili, a wróg musiałby przekroczyć perymetr, w dodatku z depczącymi mu po piętach ludźmi Sancheza. Kilkukrotne powtórzenie sobie półszeptem tej argumentacji w końcu zadziałało – a może po prostu wzrósł jego poziom tolerancji na adrenalinę – i kolejne dwa kwadranse Wierzbowski spędził nieomal znudzony, patrząc na hipnotycznie mrugające światła na kopalnianej wieży.

Zapalił. Na wartach polowych było to niedopuszczalne, ale tutaj po pierwsze był dzień, a po drugie i tak nie sądził, żeby rozżarzona końcówka papierosa odkryła jego pozycję jakiemuś snajperowi.

Po półgodzinie dowodzenie przejął McNamara. Zamienił kilka słów z Sokolim Okiem, ale

radio nie wychwyciło, o czym rozmawiali.

Punktualnie o dziewiątej w powietrzu rozbrzmiało basowe buczenie systemu chłodniczego

generatorów kopalni rozpoczynającej kolejną sekwencję pracy.

Ktoś – chyba Szafa – zaczął cicho pogwizdywać, nie wyłączając mikrofonu. Po chwili

przyłączyło się do tego rytmiczne cmokanie Kici. Wierzbowski zawtórował im pstrykaniem paznokciem w mikrofon. CJ zanucił cicho do taktu.

Odegrali Szarą Strażnicę i Wrócę przed świętami. Brakowało im tylko wokalu.

Przyszli właśnie wtedy, kiedy przestał już o nich myśleć. Nie hałasowali w ten

charakterystyczny nerwowy sposób, jak zwykle czyni niepewna grupa ludzi, żeby dodać sobie odwagi. Kilku niosło jakieś narzędzia, ale większość szła z pustymi rękoma. Zdecydowanie, równym tempem, bez tych momentów zwalniania, kiedy pozornie zdeterminowana grupa cofa się przed konfrontacją.

Może ze sto pięćdziesiąt osób. Wcale nie tak wiele na szerokiej ulicy kolonii, ale w jakiś sposób tworzyli tłum. Radio Wierzbowskiego rozbrzmiało niepewnymi pytaniami, kiedy kolejni żołnierze dostrzegali milczącą procesję.

– Sierżancie? – Kicia poruszyła się na swoim stanowisku, starając się złapać wzrokiem

McNamarę.

– Nie widzę broni palnej, ale w takiej grupie mogę się mylić. Rozkazy? – Szafa

energicznym krokiem wyłonił się zza rogu kilka sekund po pytaniu dziewczyny. Broń erkaemisty nie miała wielofunkcyjnego granatnika, więc Szafa nie dysponował nawet skromnym marginesem czterech pocisków nieprzeznaczonych do zabijania. W tej chwili jednak zdawał się tym nie przejmować.

– Z tej strony nikogo. Czekam – rozległ się w słuchawkach głos Sokolego Oka stojącego

z drugiej strony budynku.

– Czekać. Gotowość, ale nikt nie podnosi broni. Nie mierzymy. – Rosły podoficer ruszył

powoli ze swojego stanowiska naprzeciw nadchodzącym. – Dowodzenie, mamy około stu do stu pięćdziesięciu kontaktów, cywile, brak widocznej broni – rzucił jeszcze na otwartym kanale i ruszył

naprzeciw zbliżającej się grupy.

Kicia spojrzała na Wierzbowskiego przerażonym wzrokiem, a szeregowiec odruchowo

zacisnął ręce na broni. Odnotował jeszcze gdzieś z boku delikatne uniesienie lufy erkaemu Szafy.

Marcin zgadywał, że oboje myślą dokładnie to samo, co on.

Za chwilę tamci otoczą dowódcę i nie będzie się dało strzelać, a wtedy zostanie ich piątka przeciw ponad stu kolonistom.

I nagle zwolnili.

Szli niezmiennym tempem aż do tego miejsca, ale kiedy McNamara stanął naprzeciw nich,

zwolnili, a w końcu zatrzymali się kilka kroków od niego, mimo że sierżant broń trzymał nadal na ramieniu, wyciągając obie ręce dłońmi do przodu w ich stronę. A może właśnie dlatego?

Szeregowy potrząsnął głową z niedowierzaniem i rozluźnił chwyt na broni, patrząc na

wymianę zdań pomiędzy Colinem McNamarą a kilkoma zapewne najgłośniejszymi cywilami.

Z odległości ponad trzydziestu kroków nie słyszał, o czym dowódca rozmawia z przybyłymi.

Czasem ktoś krzyknął coś niezrozumiale, a kilka osób to podchwytywało, ale nie dało się wyłapać słów. Niektórzy gestykulowali.

Ktoś ruszył naprzód, ale widząc, że jest sam, zawahał się i w końcu cofnął.

Kilkanaście metrów obok Marcina wymierzona w ziemię lufa broni Szafy podskoczyła na

ułamek sekundy w górę, ale zaraz powróciła do przesuwania się lekko w ślad za wzrokiem wypatrującego zagrożeń żołnierza. Kicia nerwowo przygryzała wargi, spoglądając to na McNamarę, to na Wierzbowskiego.

Paradoksalnie jej niepewność sprawiała, że Polak czuł się lepiej. W pewien sposób

usprawiedliwiała jego własne wątpliwości, wiedział, że nie tylko on sam się waha. W grupie wartowniczej chyba tylko ona myślała podobnie do Wierzbowskiego.

McNamara był sierżantem, do tego o wiele starszym od szeregowca. Zawsze sprawiał

wrażenie, że wie, co robić. Co więcej, nie wahał się w trudnych sytuacjach. Była to cecha, która budziła zazdrość Wierzbowskiego, ale jednocześnie ustawiała dowódcę na pozycji osoby zupełnie innego gatunku. Podobnie zresztą było z Sokolim Okiem, zdającym się – pomimo spokojnego głosu i pojednawczego tonu – czasem w ogóle nie być człowiekiem.

Szafa... Szafa, kiedy opuszczał garnizon, stawał się maszyną do prowadzenia wojny,

pozbawioną ludzkich uczuć, posłuszną rozkazom niemal bez mrugnięcia okiem. On i Weiss byli pod tym względem podobni – wydawali się odpowiedzią na modlitwy oficerów frontowych o wzorcowych żołnierzy.

Pośród tych ludzi Kicia była... normalna. Bała się czasem, nie rozumiała pewnych rzeczy, denerwowała się w widoczny sposób, popełniała błędy. I podczas gdy Marcin miał w oddziale kilka osób, do których czuł respekt albo szanował ich zdanie, jasnowłosą felczerkę po prostu lubił.

Pomachał do koleżanki, bardzo licząc na to, że jego uśmiech kwalifikuje się jako

„uspokajający”. Chyba zadziałał, bo dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Wtedy właśnie drzwi garnizonu się otwarły.

– Oboje, za mną. – Cartwright, przechodząc, nawet na nich nie spojrzała. Kicia poruszyła tylko wargami w bezgłośnym „ups” i oboje ruszyli za szybko idącą porucznik.

Miała hełm i pancerz, a na ramieniu karabin. Cywile rozpoznali ją dopiero, kiedy cała trójka podeszła na kilka kroków.

– Wypuść O’Connelów!

– W końcu przyszła!

– I Mulligana!

– Głupia dziwka!

Grupa ruszyła w jej stronę, ale natychmiast zwolniła, kiedy prowadzący zorientowali się, że musieliby wpaść na stojącego nieruchomo sierżanta. Kicia uniosła niezdecydowanie lufę, nadal jednak mierząc w ziemię. Wierzbowski nerwowo przebiegł wzrokiem po demonstrantach. Teraz, kiedy był bliżej, co prawda zaczął dostrzegać więcej szczegółów, za to całkowicie zatracił ogląd całej sytuacji.

Na przykład, dopiero teraz zauważył, że każdy z górników ma zieloną opaskę na ramieniu.

Żywy kolor przywodził na myśl te fragmenty wycieraczki w sekcji mieszkalnej, które nie były przybrudzone od ubłoconych podeszew.

– Sierżancie. – Cartwright stanęła obok McNamary. Żołnierz skinął głową i cofnął się o pół

kroku.

Choć pancerz i hełm sprawiały, że wydawała się większa, Jeyne Cartwright nadal wyglądała przy podoficerze jak dziecko. W przeciwieństwie do sierżanta nie robiła pojednawczych gestów.

Stała wyprostowana, z rękoma założonymi za plecy, w milczeniu wpatrując się w stojący naprzeciw tłum.

Z jakiegoś jednak powodu koloniści w końcu przestali pokrzykiwać i stopniowo na ulicy