– Ten od przepływu... – Mały wyjrzał spod pancernej płyty osłony i zmierzył wzrokiem
niewyraźną minę kolegi. Wydatne łuki brwiowe zmarszczyły się, kiedy technik opracowywał nową strategię komunikacji. – Niebieski pasek wzdłuż uchwytu – zdecydował się wreszcie.
– Ten? – Wierzbowski podał mu miernik losowo wybrany spośród kilku oznaczonych na
niebiesko.
– Ten. Dzień dobry, Chochoł.
Chudy nawet w pełnym umundurowaniu żołnierz z plutonu C pomachał im na powitanie, po
czym nonszalancko zarzucił karabin na ramię i usiadł na burcie „Świstaka”. Przez chwilę grzebał
pośród licznych kieszeni uprzęży, w końcu wydobył niewielkie plastykowe pudełko. Wyciągnął je w stronę kolegów.
– Świństwa?
– Co to jest? – Uniósł brew Wierzbowski.
Chochoł zsunął gogle i chustę, ukazując poznaczoną ospowatymi bliznami twarz
o haczykowatym nosie i lekko wyłupiastych oczach. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, który na jego twarzy wyglądał niczym rana od noża.
– Świństwo. Conductil. Magowie to podobno biorą na poprawę przewodnictwa nerwowego.
Jak patrzę na nasze mangusty – machnął odrobinę zbyt długim przedramieniem w stronę lądowiska
– myślę, że to jedyna rzecz, dzięki której możesz naprawdę polecieć.
– Nie wolno nam brać substancji odurzających na służbie. – Mały zmrużył oczy. – Wiesz
o tym, prawda?
– Ona nie odurza. Wręcz przeciwnie, mówię przecież. Dopiero po dwóch dawkach
zaczynam ogarniać całe to pieprzone Bagno. – Chochoł otwarł pudełeczko, prezentując kilka przezroczystych płatków.
– Podobno pływa się aż miło – mruknął Marcin. – Ja dziękuję.
– Porucznik Cartwright wie, że tego używasz? – Ton Małego był śmiertelnie poważny.
– Taa, jasna sprawa. – Chudy mężczyzna szybko zamknął puzderko i schował je za pazuchę.
Powtórnie wyszczerzył się do technika. – Niech cię o to głowa nie boli, mistrzu. Widzę, że jesteś z tych regulaminowych?
– Po prostu nie przepada za kłopotami – odparł Wierzbowski, zanim technik zdążył
powiedzieć choć słowo. – Ale ma trochę racji. Przy naszej porucznik ryzykownie jest mieć coś takiego...
Chochoł splunął na prefabrykowaną płytę tworzącą podłoże warsztatu.
– Nie jest tak źle. Zresztą, jak zdążyłem ją poznać, to teraz szykuje nam jakąś
niespodziankę. Nie ma czasu na maluczkich, jak ja – planuje wojnę. Poważnie, współczuję wam.
Nie zdziwiłbym się ani trochę, gdyby posłała nas na poszukiwanie przeciwnika. – Żołnierz zarechotał suchym, przypominającym kaszel śmiechem.
– Nie ma jak wiara w swoich dowódców w tych trudnych czasach... – parsknął
Wierzbowski, patrząc w stronę perymetru. Z mgły jedna po drugiej materializowały się sylwetki żołnierzy Niemi kończących zmianę wartowniczą. Od strony posterunku zbliżała się luźna grupa ludzi Piętaszka z plutonu C, którzy mieli przejąć ich obowiązki.
– Opieram swój umiarkowany optymizm na tym, że to nie ona pociąga za sznurki, a rozkaz pewnie mówi, że mamy tu siedzieć. Nie mart... – Chochoł zmarszczył brwi i wbił spojrzenie wyłupiastych oczu w zmierzającą ku nim postać z erkaemem przerzuconym przez ramię. – To chyba do was.
– Wiadomości z góry. – Szafa, podchodząc, zdjął gogle. – Za godzinę mamy odprawę
plutonu. W mesie.
– Cokolwiek więcej? – zainteresował się Marcin.
– Cartwright właśnie ściągnęła dowódców drużyn – oprócz Piętaszka – ale oni też nic
jeszcze nie wiedzą. A więc tym bardziej nie wiem ja.
– Zebrała wszystkich? – Chochoł przybrał wyraz twarzy, który nadawał mu wygląd
zafrasowanego – i wyjątkowo szpetnego – kurczaka.
– Mhm. Pewnie i do ciebie zaraz przyjdzie dobra wróżka.
– Potrzebuję jeszcze paru godzin, ale „Świstak” jest już prawie w idealnym stanie... – Mały poklepał poduszkowiec po osłonie silnika. – Wiadomo, ile będzie czasu?
Szafa wzruszył ramionami, choć Marcin przez krótką chwilę mógłby przysiąc, że w lekko
zmrużonych oczach widocznych zza maskującej chusty widzi żal i współczucie.
– Nie mam pojęcia, wielkoludzie. Pewnie też nie od razu ruszamy.
– Jasne. – Mały pokiwał energicznie głową. – Pospieszę się.
– Wiemy, że dasz radę. Ja spływam nieść dobre wieści. – Erkaemista obrócił się na pięcie i odszedł w stronę mesy.
Trójka żołnierzy przez chwilę odprowadzała go wzrokiem.
– Myślisz, że to coś dużego? – rzucił Chochoł właściwie nie wiadomo do kogo. – Czy tylko update?
Wierzbowski westchnął.
– Dziesiąty dzień konfliktu, a my nawet nie zobaczyliśmy wroga. Osobiście uważam, że
właśnie nadeszła pora.
•
Oczywiście nikt nie pomyślał o sali odpraw w takim posterunku jak Kijów. Niepotrzebne
miejsce. Małe oddziały można odprawiać gdziekolwiek, duże mieściły się w stołówce. Praktyczne, choć umiarkowanie komfortowe. Z drugiej strony – nikt nie oczekiwał komfortu po placówkach przyfrontowych.
– Odprawa plutonu. Zajebiście. – CJ rozparł się na składanym krześle obok bawiącego się kartami Marcina. – Pewnie jakaś w dupę jebana ofensywa.
– Używasz nieodpowiednich słów, jeśli pozwolisz. – Kowboj poklepał go po ramieniu.
Popiół z nieodłącznego papierosa Węgra opadł na rękaw munduru radiooperatora. – To się nazywa
„przejęcie inicjatywy”. Przyznaję, ja zakładam, że będziemy pierwszymi ofiarami tego
chwalebnego dnia.
Marcin wywrócił oczyma.
– Walet pik na szczęście.
Odkrył kartę i pomachał nią przed nosem radiotelegrafiście.
– Widzisz? Los nam sprzyja. – Wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. – Więc skąd ta
niewypuszczona jeszcze na rynek wersja optymizmu, chłopaki?
– Realizm wojskowy. – CJ zignorował kartę. – Takie frymuśne określenie oznaczające
świadomość chujni, w jakiej jesteśmy. Dorośniesz, sam się dorobisz.
– Jestem w korpusie dłużej niż ty.
– Portugalczycy szybciej dojrzewają, irmão. Przykro mi. – Radiowiec wzruszył ramionami.
– Jesteśmy też w chuj lepsi w łóżku, ale ze mną tego nie sprawdzisz.
– Kłamie, nie słuchaj go. – Isaksson wyszczerzyła się i usiadła obok. Była chyba jedyną osobą na sali, u której dało się dostrzec radosne podniecenie. Wiele osób przewyższało starszą szeregową Camillę Isaksson pod względem umiejętności bojowych czy oddaniu służbie. Nikt jednak nawet się do niej nawet nie zbliżył w kategorii uzależnionych od ryzyka.
– A ty skąd niby wiesz? – zainteresował się Marcin.
Radiooperatorka mrugnęła.
– Nie możesz czytać księgi mojego życia od środka, kotku. Miałam swoje eksperymenty.
– Bo nie mówisz o najciekawszych rozdzia...
– Pluton, cisza! – huknął stojący na środku pomieszczenia Sanchez, przerywając mu w pół
słowa.
W ciągu sekundy wszystkie rozmowy w mesie umilkły. Po tym, jak zginął McNamara,
a ranna porucznik Cartwright dostała pod komendę całą placówkę Kijów, dowodzenie plutonem spadło na sierżanta Dino Sancheza. Muskularny Hiszpan, z wyglądu przypominający nożownika kartelu narkotykowego, a z charakteru przedszkolankę, ewidentnie źle się czuł na nowym stanowisku. W dowodzeniu drużyną był świetny, jednak kiedy objął komendę nad całym plutonem, wyraźnie brakło mu pewności siebie. W dużej mierze polegał na cichej, przerażająco konkretnej Lisie Niemi. Teraz również dowodząca drugą drużyną stała obok niego z rękami splecionymi na piersi.
– Wiem, że nie mieliśmy pełnej informacji o sytuacji frontowej i pojawiały się różne plotki
– zaczął dowódca. – Dzisiaj wiemy więcej. Więc po pierwsze, trzymamy się. Warunki w średnich i wyższych warstwach atmosfery do spółki z naszą ukochaną flotą uniemożliwiają jankesom wpakowanie w nas uderzenia ich lotnictwa. Trzeci Batalion nadal zabawia się z pendejos ze zgrupowania „Bastogne”, mocno nadwątliliśmy amerykańskie linie zaopatrzenia, flota nie pozwala jankesom porządnie ustawić się na orbicie, a generał Valerie planuje kontruderzenie, które ma szansę znacząco zwolnić, a może i zatrzymać wroga na jakiś czas.