– Rozumiem. Problemy?
– Obszar objęty jest siecią Walki Elektronicznej Amerykańskiego Korpusu Kolonialnego.
„Alta” ma uszkodzony nadajnik, trzeba liczyć się z opcją, że każdy jej raport będzie nadawany szerokopasmowo. Próba elektronicznego zlokalizowania wraku obarczona jest wysokim prawdopodobieństwem szybkiego wykrycia i następującej wkrótce reakcji Amerykanów.
– Może pan to zagłuszyć?
Sekunda ciszy.
– Nie.
– Przekierować na jakieś inne stanowisko?
– Tak, jeśli będę kontrolował to, które wykryje sygnał. Ale załoga placówki docelowej
zorientuje się, że to tylko przekazany pakiet.
Pułkownik kiwnął głową.
– Czy kiedy zlokalizujemy „Altę”, będzie pan mógł dokonać zdalnego transferu informacji?
– Nie. Banki danych są przed tym zabezpieczone. – Głos Hampla był pozbawiony emocji.
– Pomóc nam w jakikolwiek sposób?
– Wątpliwe, jeśli systemy są sprawne, a częściowo muszą być, skoro odpowiedziały na nasz sygnał. – Czech spojrzał na dowódcę. – Ktoś musiałby mnie wpuścić. Nie widzę możliwości zrobienia tego z zewnątrz.
Brisbane przez chwilę milczał.
– Czas reakcji Amerykanów? – spytał wreszcie.
– Według obecnych danych od dziewięćdziesięciu trzech do dwustu dwudziestu ośmiu
minut, zależnie od sytuacji wewnątrz ich baz. Za mało informacji na dokładniejszy szacunek.
– Rozumiem. – Brisbane spojrzał na mapę.
Czerwony prostokąt znaczący przybliżoną pozycję „Alty” świecił jednostajnie.
W zasięgu ręki. A jednak tak daleki.
– Jakie są szanse przeprowadzenia operacji w ciągu dziewięćdziesięciu trzech minut?
– Jedenaście procent.
– Dwustu dwudziestu ośmiu?
– Czterdzieści osiem.
Pułkownik potarł podbródek.
– Dziękuję, majorze. Proszę się teraz skupić na sposobach lepszego doprecyzowania pozycji wraku lub zagłuszenia jego sygnału i meldować mi o postępach.
– Tak jest. – Mag nadal nie patrzył na przełożonego. – Natychmiast.
Brisbane pokiwał głową, choć wiedział, że podwładny nie mógł tego zobaczyć. Powoli
wycofał się z pomieszczenia.
Zabawne, jaką ulgę poczuł już za progiem.
Czas jak zawsze był towarem deficytowym. Teraz trzeba było tylko wymyślić, jak kupić go sobie więcej.
Gambit
Tymczasowy obóz kompanii por. Cartwright
3 lipca 2211 ESD, 05:11
Obóz wyglądał jak zbudowany z popsutych zabawek jakiegoś szczególnie nieporządnego
dzieciaka. Rozmieszczone dosyć chaotycznie różnej wielkości namioty były połatane, a ich szkielety prowizorycznie naprawiane. Brakowało pojedynczych płyt w łączących je, ukrytych tuż pod powierzchnią mętnej wody ścieżkach. Nieregularny, zmontowany z ocalonych przenośnych sensorów perymetr spełniał swoje zadanie tylko dlatego, że wrogowi po prostu jeszcze nie udało się ich odnaleźć. Na sześć przykrytych CSS-owymi płachtami mangust tylko połowa nie wymagała natychmiastowej wymiany części, a jedynym pojazdem naziemnym był ocalony cudem przez Małego, wiecznie psujący się poduszkowiec patrolowy.
Zresztą tak zwana „kompania” porucznik Cartwright przedstawiała porównywalnie zły
obraz. Byli nie tyle jednostką, co zbieraniną żołnierzy z różnych oddziałów, których oficer zgromadziła po beznadziejnie spieprzonej bitwie z pierwszym uderzeniem amerykańskich szturmowców ze Sto Pierwszej Powietrznodesantowej. Wśród siedemdziesięciu ośmiu osób było tylko dwóch oficerów, a pluton, do którego należał Wierzbowski, był największą grupą, którą można było uznać za zgrany oddział.
Morale leżało na obu łopatkach i fakt, że w ogóle jeszcze się trzymali, był efektem tylko i wyłącznie siły ducha rannej porucznik. Zapas sił dowódcy w tak rozpaczliwej sytuacji zdawał się rosnąć, zamiast maleć. CJ twierdził, że to kwestia poniesionych obrażeń i ciężko ranna, funkcjonująca tylko dzięki prochom Cartwright tak naprawdę pogodziła się z losem, więc nic nie mogło jej wystraszyć. Marcin wolał tak nie myśleć.
Brakowało amunicji, leków, a nawet jedzenia, bo chociaż nadal utrzymywali łączność
radiową z dowództwem pułku, to najwyraźniej tamci mieli ważniejsze sprawy na głowie niż zaopatrzenie. Oraz planowanie. Oraz podejmowanie decyzji.
W zasadzie żołnierze kompanii zdążyli przywyknąć do myśli, że jedynymi, których
obchodziło ich istnienie, byli Amerykanie.
Ale nie.
•
Przylecieli czternastego dnia po bitwie o Przesmyk, tuż przed świtem. Mgła wycofała się na tyle, żeby przepuścić strumieniowiec, ale nie dawała się odepchnąć zbyt daleko. Podziurawiona, przerywająca lewym silnikiem mangusta szła na minimalnym pułapie, zdawało się, że gdyby leciała nad człowiekiem, wystarczyłoby podskoczyć, aby móc jej dotknąć. Na szarej powłoce CSS-u pokrywającej ogon maszyny widniał symbol Drugiej Kompanii Zwiadu. Pik na czole Jolly’ego Rogera był przedziurawiony jakimś lekkim pociskiem przeciwlotniczym, przez co szaleńczy uśmiech czaszki wyglądał jeszcze bardziej upiornie. W szybie kabiny widniała spora przestrzelina, otoczona chaotyczną mozaiką pęknięć.
Oba silniki zgasły dosłownie sekundę po tym, jak pilot twardo osadził chwiejący się
strumieniowiec na jednym z trzech prowizorycznych lądowisk obozu. Z przedziału transportowego jeden po drugim wysiedli przybysze, łącznie ósemka. Obwieszeni sprzętem, musieli być mocno stłoczeni we wnętrzu maszyny. Porucznik Cartwright już szła w ich stronę od strony bunkra dowodzenia.
– Idź obudzić ludzi, Marcin. – Sokole Oko poprawił chustę, zdjął rękawiczki i wsadził je sobie pod pachę. Zatarł dłonie, patrząc zmrużonymi oczami na dowódcę kompanii rozmawiającą z przybyszami. – Przekaż sierżant Niemi, że jej obawy się chyba spełniają.
– Jej obawy?
– Zrozumie. – Starszy kapral kucnął, wspierając się na opartym o podłoże karabinie.
– Coś się szykuje? – Wierzbowski zadreptał w miejscu.
– Tak. Prawie na pewno tak, nie wiem jeszcze tylko, co. Lepiej być gotowym.
– Tak jest. – Marcin pokiwał energicznie głową. Ostrożnie przeszedł do namiotu, który
zajmowali razem z drugą drużyną, uważając, żeby nie zejść z ułożonych na błotnistej ziemi wąskich ścieżek z płyt. Nadchodzący poranek zaczynał odznaczać się już na CSS-owej ścianie, rysując na razie jasnoszare pręgi w miejscach bardziej wystawionych na światło. Wierzbowski odchylił
płachtę i wszedł w półmrok pomieszczenia, ostrożnie wymijając pojemnik, w którym trzymali oczyszczoną tabletkami wodę.
– Rozumiem, że coś się zaczyna? – Wciągający właśnie uprząż Soren Thorne obrócił się
w stronę wchodzącego. Oczywiście był już na nogach. Z jakiegoś powodu Thorne prawie zawsze był na nogach akurat wtedy, gdy trzeba było wstawać – jednocześnie sprawiając wrażenie, że większość czasu poświęca na spanie albo obijanie się.
– Sokole Oko twierdzi, że tak. – Wierzbowski potaknął. – Właśnie siadła mangusta z jakimś oddziałem i Cartwright z nimi gada. Wstawać, robota czeka!
Ruszył pomiędzy dwa szeregi łóżek polowych, szturchając śpiące postacie i nie zwracając uwagi na stłumione przekleństwa, jakie temu towarzyszyły.
– ...mać, co się dzieje... – burczał pod nosem O’Bannon, co jednak nie przeszkadzało mu wkładać munduru szybkimi, wyćwiczonymi ruchami.
– Co jest, alarm? – chciała wiedzieć Bueller.
– Chuj, nie alarm... Napierdalaliby... – Spod śpiwora CJ-a rozległa się stłumiona, acz całkiem trzeźwa uwaga.
– Czterdzieści siedem minut przed pobudką. – Sierżant Lisa Niemi usiadła po turecku na posłaniu, sięgając do stojącego obok plecaka, i z niemal arystokratyczną pogardą spojrzała na parę skarpet. – Nie słyszę alarmu.