– Kapral Alvarez powiedział, żeby obudzić ludzi. Przekazuje, że pani obawy chyba się
spełniają.
Ciemne, niemal granatowe oczy kobiety zabłysły.
– Tak powiedział?
– Tak jest.
– Nieźle... O’Bannon – raczej wymówiła nazwisko, niż przywołała zastępcę. Z lekkim
westchnieniem wciągnęła skarpety i zabrała się za buty.
– Sierżancie? – Wysoki i chudy jak tyczka kapral momentalnie był obok. Zabawnym
ruchem przygładził rudawy zarost.
– Jak tylko będziecie gotowi, weźmiecie Isaksson i zrobicie rekonesans. Chcę wiedzieć, czy Sokole Oko ma rację.
– Tak jest. – O’Bannon energicznym ruchem założył hełm. – Milla, wychodzimy!
– Idę! – Drobniutka dziewczyna zarzuciła na oporządzenie CSS-ową pelerynę i podniosła
z pryczy karabin. – Coś zabrać?
– Weź uszy.
– Jasne. – Rozpromieniła się. – Czyje?
– Czyjekolwiek ci pomogą. Mykamy. – Kapral ruszył do wyjścia. Radiooperatorka drugiej
drużyny w przelocie pomachała Wierzbowskiemu i podążyła za podoficerem.
Szeregowiec odprowadził wychodzących wzrokiem, po czym zwrócił się na powrót do
zakładającej bluzę mundurową Niemi.
– Jakie były te obawy?
Niemi potarła się dłonią po karku, wydęła policzki, po czym wypuściła powoli powietrze.
– Widzisz, Wierzba, obawiałam się, że mamy jakiś o wiele bardziej konkretny powód, żeby tu być, niż te kilka kopalń.
•
Wieść o przybyszach rozniosła się po obozie w błyskawicznym tempie. Dziesięć minut
później pojawiały się pierwsze teorie co do celu ich wizyty, a po kolejnym kwadransie, kiedy dowódcy drużyn zostali wezwani do stanowiska dowodzenia, obóz huczał od plotek. Pasażerowie uszkodzonej mangusty byli od dłuższego czasu jedynym namacalnym dowodem, że ktokolwiek poza nimi jeszcze w ogóle walczy. Jasne, słyszeli czasami odległe wybuchy pocisków artyleryjskich, a stanowisko dowodzenia miało łączność z pułkiem. Ale od niemal dwóch tygodni nie widzieli żadnych unijnych żołnierzy innych niż oni sami. Dobrze było wiedzieć, że są jeszcze jacyś, bardziej namacalni niż poprzecinane zakłóceniami głosy w odbiorniku.
Uczucie zagubienia i izolacji szybko obezwładniało na Bagnie, gdzie dominium człowieka ograniczone było tylko do pojedynczych bastionów kolonii otoczonych mlecznoszarym całunem Mgły.
Kiedy tylko zostawiało się je za plecami, świat zawężał się do najbliższego otoczenia, a dźwięki rozmywały się i zniekształcały. Czasami, podczas działań pojedynczych drużyn, kiedy szło się po pół łydki w wodzie, sensory wariowały, a Mgła ograniczała widoczność do kilku –kilkunastu metrów, nawet opatulonych w CSS-y kolegów z oddziału można było wziąć za wytwór wyobraźni.
Obóz pomagał, choć też nie do końca – nie był wszak umocnioną bazą, nie wydzierał Bagnu przestrzeni, a raczej stawał się jego częścią. Zdarzało się, że ludzie gubili się w drodze na swoje stanowiska wartownicze, a w całej kompanii powtarzano historię Kartofla Schweitzera. Ponury, małomówny Niemiec podobno zniknął bez śladu, idąc na tylnej straży powracającej z akcji drużyny Szalonego Borgii, kiedy jej przednia straż wkraczała już w zasięg sensorów perymetru.
Oczywiście, cały oddział Borgii był przemęczony i w większości na stymach, nieśli dwóch rannych i coś im się mogło poplątać. Ale nikt jakoś nie przytaczał tych argumentów. Może kiedyś, daleko od tego miejsca. Ale nie teraz.
Głównie dlatego Wierzbowskiego ucieszył widok Thorne’a, który zjawił się w zastępstwie Sokolego Oka. Marcin nie mógł rozgryźć starszego od siebie o dobrych dziesięć lat szeregowca, a jego sarkazm działał mu na nerwy. Niemniej na posterunku wartowniczym każde towarzystwo było dobre – zwłaszcza że opanowany, jakby wiecznie skrzywiony w ironicznym uśmieszku żołnierz wydawał się całkowicie odporny na psychologiczne oddziaływanie Bagna.
– Jak myślisz, co się dzieje? – zagadnął Wierzbowski, starając się nadać swojemu głosowi ton luźnej nonszalancji. – Wycofują nas?
– Nie. – Soren Thorne przemierzał stanowisko wartownicze powolnymi krokami, uważnie
obserwując błoto pod stopami.
– Nie?
– Nie. – Szeregowiec w końcu zatrzymał się, kilka razy przestąpił z nogi na nogę i,
najwyraźniej zadowolony z wyniku inspekcji, kucnął. Owinięty peleryną maskującą i osłaniającą dolną część twarzy chustą przypominał po prostu niewielki szary wzgórek.
– To wszystko? – prychnął Polak. – Żadnych argumentów?
Thorne wzruszył ramionami, ale poza tym nawet nie drgnął. Dolna krawędź jego peleryny
zaczęła dostosowywać się do barwy błota.
– A co mam powiedzieć? – mruknął. – Nie wycofają nas. Oczekuję raczej jakiejś większej operacji.
– Wię... skąd ci to przyszło do głowy? Bo ktoś do nas przyleciał? – Marcin odruchowo
obejrzał się w stronę niewyraźnych sylwetek namiotów.
– Ktoś do nas przyleciał, nie przywiózł rannych, za to od razu zajął się gadaniną
z Cartwright. A potem dowódcy drużyn są wyciągani na odprawę. – Drugi wartownik westchnął
ciężko. – Co dokładnie ci to mówi, Wierzba?
– Ewakuacja mogłaby wyglądać identycznie.
– Ewakuację rozkazaliby przez radio, a nie przy użyciu wpół strąconej mangusty pełnej
specopów. – Mruknął Thorne, nadal wpatrzony w perytmetr.
– Nie wiesz, czy są specopami. Mogą tylko mieć po nich latacza.
– Mają.
– Thorne, wiesz, używanie całych zdań by cię nie zgubiło. – Wierzbowski parsknął cichym śmiechem. Normalnie dawno zrezygnowałby z prób nawiązania rozmowy, ale jedyną alternatywą było wpatrywanie się w szarą zasłonę Mgły. Thorne, co by nie mówić, jako dyskutant nie był
oszołamiająco gorszy od Szafy. – Posłuchaj sam siebie. „Nie, to nie jest ich strumieniowiec”, „Tak, to są specopy”. Weź się zdecyduj.
– To są specopy. – Przykucnięty żołnierz obrócił się na chwilę. – Ale to nie jest Druga Zwiadu. Operacje Specjalne. Ci na ogół nie latają bez powodu.
– Rozpoznajesz ich oczywiście swoim magicznym zmysłem wykrywania oesów? –
Wierzbowski skrzywił się ironicznie, choć obrócony tyłem Thorne nie mógł tego zauważyć.
– Nie, ale mijałem ich mangustę w drodze tutaj, zostawili tam dwóch ludzi. Obaj są z tego oddziału, który przyleciał na Dwunastkę. – Drugi wartownik wysunął spod peleryny rękę na okres potrzebny do wpakowania sobie do ust gumy do żucia. – Jeśli dla ciebie pamięć to magiczny zmysł...
– Och, zamknij się.
– Chcesz gumę?
– Dawaj.
3 lipca 2211 ESD, 11:04
Godzinę później zmienili ich Szafa i Kicia. Po kolejnych dwudziestu minutach do namiotu wróciła Niemi, wymieniając ciche uwagi z towarzyszącym jej Sokolim Okiem. Większość składu obu drużyn była na miejscu, w końcu w obozie nie było specjalnie gdzie chodzić. A nawet gdyby było, żołnierze i tak starali się oszczędzać siły.
Thorne pakował swoje rzeczy do plecaka. CJ z cierpiętniczą miną pił wodę z niebieskiego kubka ozdobionego holograficznym kotem Myronem – bohaterem dziecięcych bajek. Wierzbowski rozgrywał partię kości z Bueller, Isaksson i Szczeniakiem, Mały z podziwu godną pieczołowitością czyścił karabin, a Neve po prostu spał, zabawnie wtulony w erkaem.
Zarówno Szafa, jak i Neve aż do przesady dbali o swoją broń – stanowiące główną siłę
ognia drużyny G918, na ogół niezawodne, na Bagnie sprawiały problemy. Podejrzenie padało na lokalną wodę, w związku z czym folia i nieprzemakalne peleryny były najbardziej chodliwym towarem wśród operatorów broni wsparcia. Szafa skonstruował z zapasowych tyczek do namiotu i płachty foliowej improwizowaną półkę, na której trzymał broń. Neve, erkaemista drużyny Niemi, uznał, że będzie używał po prostu swojej pryczy. Wzbudziło to kilka komentarzy na temat „nowej dziewczyny Neve’a”, ale olbrzymi mężczyzna, o posturze niedźwiedzia i fizjonomii niewiele się różniącej od niedźwiedziej, szybko ukrócił te drwiny.