Выбрать главу

Brisbane’a pomógł mu na powrót zebrać myśli. Szczeniak odsunął chustę i splunął do wody.

Głupoty. – Meldujcie kontakty i łączność.

– Tak jest. – O’Bannon zrobił kilka kroków naprzód i stanął obok Szczeniaka. – Milla,

rozrzuć oczka, Mały, osłaniaj ją. Zasięg czterdzieści.

– Zasięg czterdzieści, tak jest. – Isaksson zsunęła plecak i zaczęła rozpinać klamry. – Mały, chodź no tutaj, przydasz się.

Tymczasem oddział pułkownika zatrzymał się przy „Alcie”. Przez chwilę stali w luźnym

kręgu, pewnie wymieniając ostatnie uwagi, a potem jeden za drugim zagłębili się w najniższy z wystających nad wodę korytarzy. Przez parę sekund Szczeniakowi zdawało się, że widzi snopy światła latarek, ale po chwili wrażenie zniknęło.

– Szczeniak? Van Reuters? – O’Bannon poklepał go energicznie po ramieniu. – Jesteś

z nami?

– Pewnie – odburknął. – A gdzie mam być?

– Nie wiem – kapral parsknął cicho. – Gdziekolwiek cię prochy zaprowadziły. Zaciąłeś się na dobrą minutę. Bagno?

– Taa... – Szczeniak skrzywił się pod chustą. – Cholerne paskudztwo, uderza do łba lepiej niż prochy. Wolę tu łazić w większych grupach.

– Jeśli cię to pociesza, w promieniu pół kilometra stąd jest cała kompania, która pilnuje nam tyłków. – O’Bannon wskazał ręką na wrak. – Bierzesz prawą czy lewą stronę?

– Obojętnie. Lewą. – Wzruszył ramionami. – Pół kilometra, mogą być równie dobrze sto

kilometrów stąd. Nie widać ich, nie słychać, cisza radiowa. Ech.

– Stany lękowe? Ty, aspirujący twardziel?

– Spierdalaj, żadne tam stany lękowe. Po prostu nie lubię tego i tyle. Wolałbym wroga.

– Uważaj – mruknął O’Bannon, podchodząc do wraku i zaglądając w jeden z wiodących

w ciemność korytarzy. – Możemy się jeszcze doczekać.

Pierwsza drużyna

3 lipca 2211 ESD, 23:12

Rozciągnięty na brzuchu Wierzbowski po raz kolejny przemieścił się odrobinę w stronę

bardziej suchego fragmentu swojego stanowiska. Oparł karabin na plecaku i spojrzał w celownik.

Kawałek z przodu i po lewej łapał słaby odczyt termiczny odsłoniętego od jego strony Szafy, pewnie gdzieś w jego okolicy był też Sokole Oko, ale Marcin już dawno zrezygnował z prób zlokalizowania kaprala.

Po prawej, ale poza zasięgiem wzroku, znajdowały się pozycje trzeciej drużyny, a gdzieś daleko z przodu linia rozrzuconych ponad półtorej godziny temu oczek. Sensory na razie milczały, ale jeśli wierzyć odprawie, pojawienie się Amerykanów było kwestią czasu.

Na razie jednak jedynymi przybyszami był drugi i trzeci rzut kompanii Cartwright, choć garstka żołnierzy była rozstawiona tak szeroko, że na wsparcie ogniowe z ich pozycji nie było co liczyć.

– Wierzba! Marcin! – Doszedł go sceniczny szept Kici.

Przewrócił się na bok, żeby móc spojrzeć za siebie. Medyk była ledwie kilka metrów od

niego. Przesunęła gogle na hełm i pomachała mu.

– Co jest? – szepnął donośnie, dbając, aby nie wychwycił go mikrofon. – Co tu robisz?

Masz siedzieć na tyłach.

– Zawsze dam radę wrócić. – Kicia podczołgała się kawałek, zrównując się

z Wierzbowskim. Potarła oczy rękawicą, zostawiając na twarzy brudne smugi. – Nie mam osłony.

– Masz całą drużynę przed sobą. – Polak wyszczerzył się do dziewczyny. Świetnie

rozumiał, co tu robiła. Może takie maszyny jak Szafa, Weiss czy Thorne doskonale czuli się w tej okolicy, sycąc swój instynkt drapieżnika. Normalni ludzie potrzebowali towarzystwa. – Zanim dotrą do ciebie, będą musieli wykończyć nas wszystkich po kolei. Ze mną pójdzie im łatwo, ale Szafa jest nieśmiertelny.

– Taa. – Medyk odpowiedziała uśmiechem. – Co czyni mnie nieprzydatną, więc mogę się

szwendać.

– Inni są śmiertelni. Widzisz...

Przerwał mu narastający szum silników. Zamarł w pół słowa. Ułamek sekundy później

ożyła łączność.

– Kowboj, słyszę silniki, czy jest szansa, że to ktoś z naszych?

– Sokole Oko, kontakt od południa, jedna, poprawka dwie maszyny, najpewniej mohikanie

– potwierdził kapral. Wierzbowski wsłuchał się w daleki odgłos, starając się wyłapać szum czterech silników, ale bezskutecznie.

– Thorne, widzę mohikanina, sto metrów na południe od mojej pozycji, zbliża się.

– Szafa, wroga maszyna zbliża się do moich pozycji.

– Wilcox, potwierdzam.

Amerykański strumieniowiec, SV-18 Mohikanin, wyłonił się z mgły ledwie kilkadziesiąt

metrów od skulonych Wierzbowskiego i Kici. Na tle ciemnego nieba był tylko czarną sylwetką, ale kiedy Marcin przełączył system wizyjny na termo, zobaczył jasnoróżową aureolę rozgrzanego powietrza wokół obu gondol silnikowych. Z obu stron przez drzwi desantowe wystawały lufy działek wsparcia, cały czas poruszających się, kiedy strzelcy szukali celów. Maszyna przeleciała ledwie kilka metrów ponad ich stanowiskiem, z tej odległości Marcin mógł zobaczyć nawet czarno-

żółtą osę wymalowaną na jej dziobie.

Wstrzymał oddech. To był moment, w którym dowie się, ile warte było jego maskowanie.

W takich chwilach wyszkolenie i logika ustępowały zawsze miejsca prostemu strachowi,

zakorzenionemu od wieków lękowi myszy słyszącej krzyk puszczyka.

Czy jak gadał z Kicią, przekręcił się jakoś i odsłonił? Czy może złapali echo jego transmisji radiowej? Czy słyszą jego głos? Czy...

SV-18 powoli przeleciał nad jego głową, owiewając go ciepłym powietrzem.

– Kicia, pierwszy mohikanin nas minął, kieruje się na centrum szyku. – Leżąca obok

Marcina medyczka odprowadziła spojrzeniem wrogi strumieniowiec.

– Pewnie szuka wraku... Prowadzę go na pasywie, strzelać? – W dudniącym basie Torpedy, któremu przydzielono jedną z przenośnych wyrzutni przeciwlotniczych, zabrzmiało wyczekiwanie.

– Sanchez, Torpeda, czekaj na rozkazy – uspokoił go dowódca.

– Kowboj – głos żołnierza zmieszał się z cichymi piknięciami alarmu w słuchawce

komunikatora Wierzbowskiego – mam kontakty na oczkach, cztery, poprawka sześć kontaktów południe, dystans pięćdziesiąt.

– Potwierdzam – natychmiast zareagował Thorne.

– Mam ich – wyszeptała nerwowo Kicia, zapominając, że odłączyła mikrofon.

– Przyjąłem, pieszy nieprzyjaciel w sile sześć, poprawka dziewięć, poprawka jedenaście, kierunek południe. Czekać na rozkazy.

Nastąpiła kilkunastosekundowa cisza, kiedy Sanchez porozumiewał się z dowództwem

kompanii. Jeśli wierzyć przekazom z oczek, wróg zbliżył się do linii wyznaczanej przez przednią straż plutonu na mniej niż trzydzieści metrów. W normalnej sytuacji walki strzeleckiej byłaby to morderczo mała odległość. Tutaj oznaczała, że żołnierze Sancheza zaczynają widzieć pierwszych Amerykanów.

– Najpewniej pluton zwiadowczy. Drużyna rezerwowa w drodze, żeby nas wesprzeć, będą

do pięciu minut. Torpeda, zostaw mohikanina, przygotuj się do otwarcia ognia w cele w sektorze trzecim. Szafa, zamknij ich od wschodu. Reszta cele wedle uznania, zaczynamy na mój znak, gotowość.

Fala potwierdzeń przepłynęła przez eter.

Według oczek szpica Amerykanów wchodziła pomiędzy wysunięte do przodu stanowiska

Sokolego Oka i Kowboja. Wierzbowski odetchnął głęboko, przełknął ślinę i raz jeszcze sprawdził

bezpiecznik karabinu.

Musieli już ich minąć, musieli...

– Ognia.

W jednej chwili mgła ożyła odgłosami krótkich serii karabinów, do których niemal

natychmiast dołączył ciągły zajadły terkot G918 Szafy i Torpedy. Gdzieś wybuchł granat, potem drugi. Wierzbowski wystrzelił kilka serii w kierunku niewidocznego przeciwnika, choć na trafienia specjalnie nie liczył.