Выбрать главу

Mohikanin za jego plecami zawył silnikami, zapewne próbując zrobić zwrot, ale prawie od razu rozległ się jeden, dwa wysokie świsty lecących rakiet zakończone niemal zlanymi w jedną eksplozjami. Żołnierz z najwyższym trudem powstrzymał się od sprawdzenia, co się dzieje.

– Druga linia, przemieścić się do przodu, wysunięte pary, naprzód. Kaemy, kontrolować

cele. Nie dajmy im nawiać zbyt łatwo – zakomenderował Sanchez. – Ruszać się!

Wierzbowski z Kicią poderwali się i podbiegli do przodu, uważając, by nie wpakować się na linię ognia Szafie. Już po kilkunastu metrach na termo gogli Marcina pojawiła się smuga gorącego dymu zasłony postawionej przez Amerykanów. Gdzieś za nią raz po raz rozbłyskały gorętsze kręgi wystrzałów.

Rozejrzał się. Nadal nikogo, gorący dym doskonale maskował tak sojuszników, jak

wrogów. Ruszył dalej, dając znak idącej za nim Kici. Do pierwszej linii miał jeszcze dobre dwadzieścia – trzydzieści metrów.

Kolejne dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści kroków. Gdzieś z przodu usłyszał ciągły jazgot erkaemu, przerywany pojedynczymi wystrzałami karabinowymi. Potem całkiem blisko rozległo się kilka jazgotliwych serii broni Amerykanów. Uklęknął i podkręcił głośność komunikatora.

– Sierżancie, gonimy? – pytał Wunderwaffe.

– Tak, jestem po twojej lewej, naprzód.

– Gdzie mi się pchasz? Uważaj, tam mam...

– Spoko, chcę tylko... Cholera!

– Szlag! Tu Kowboj, dajcie wsparcie przed moją pozycję i medyka! Pączek dostał.

– Wilcox, zachodzimy z Ricardo od wschodu, Torpeda, uważaj na nas. Kowboj, co mu jest?

– Torpeda, zrozumiałem...

– Jak podejdę, to będę wiedział, na razie mam dwóch, poprawka, trzech. Niech ktoś

podejdzie, bo z taką przewagą to oni mnie rozpierdolą ani chybi.

– Weiss, wracaj natychmiast na pozycję Kowboja. Torpeda!

– Zrozumiałem.

– Sokole Oko, u nas czysto, zawracamy...

Krótka seria nagle bzyknęła obok głowy Polaka, tak blisko, że niemal poczuł jej gorąco.

Odruch cisnął go w wodę, zanim zdążył o tym pomyśleć, zimna ciecz o mocno metalicznym smaku wypełniła mu nos i usta. Kolejne pociski przeleciały tuż nad nim, uniemożliwiając podniesienie się.

Uniósł głowę dopiero, kiedy strzały zamilkły na chwilę. Kicia krzyknęła, ale to było jedyne ostrzeżenie.

Ponad Marcinem przeleciał granat, a sekundę później tuż przed nim zmaterializowała się sylwetka szarżującego Amerykanina. Wierzbowski wystrzelił odruchowo i przetoczył się w bok.

Kula tamtego dosięgła go, kiedy podrywał się na czworaki. Pancerz wytrzymał, ale wrażenie –

i efekt wizualny – było takie, jakby oberwał kowalskim młotem. Polak z pluskiem wpadł

z powrotem w błoto.

Szlag – błysnęło mu w głowie – już po nim. Gdzie ta cholerna Kicia? Sięgnął po pistolet, ale zbyt wolno – tamten już składał się do poprawki.

Trzasnął wystrzał.

Amerykanin zesztywniał i upadł na kolana. Wierzbowski poderwał broń, ale kolejny strzał

zza pleców przeciwnika posłał tamtego w błoto. Kilka metrów za nim zobaczył ludzką sylwetkę.

– Żywy? – Usłyszał w słuchawce burknięcie Thorne’a.

– Marcin? – zawtórowała mu Kicia.

– Tak, chyba tak. – Uniósł rękę na znak, że wszystko w porządku. Żebra nadal bolały jak diabli, ale to chyba nic groźnego. Zerknął w stronę Kici i od razu zrozumiał, co jej przeszkodziło.

Słup gorącego dymu, pochodzący zapewne z amerykańskiego granatu, dokładnie przesłaniał całe pole widzenia. Jankes wiedział, co robi, ich szczęście, że nie miał odłamkowego. Dziewczyna musiała obawiać się, żeby nie postrzelić kolegi z oddziału. – Zaraz się poz...

Ale nikogo z nim już nie było.

– Nieważne. Kicia, wszystko gra?

– Daję radę. – Z dymu wyłoniła się postać medyk. Wymachiwała ręką przed twarzą

w irracjonalnym odruchu odpędzenia dymu. – Jak dzieci...

– Spoko, daliśmy im popalić. – Wierzbowski wyciągnął rękę, żeby poklepać koleżankę po

ramieniu, ale nagły, ostry ból żeber zatrzymał go w miejscu. – Au!

Zacisnął zęby i sięgnął do osobistego medpakietu. Chemia wojskowa nie dawała dobrych

efektów na dłuższą metę, ale na bitwę była w sam raz. Wyjął dwie jednorazówki – jedną ze środkiem przeciwbólowym, drugą ze stymulatorem – i wbił je po kolei w udo.

Ciepło natychmiast popędziło wzdłuż połączeń nerwowych, przez skórę przeszło przyjemne mrowienie, a ból zniknął. Wierzbowski wziął głęboki oddech.

– Od razu lepiej.

– Sanchez do wszystkich, cofamy się, zmiana pozycji na zapasowe. Ricardo, odstaw Pączka na tyły, inni ranni? – W radiu rozbrzmiał głos sierżanta.

– Lekko. – Słysząc głos Thorne’a, Polak niemal wyobrażał sobie, jak żołnierz wzrusza

ramionami.

– Draśnięcie, sierżancie, wzięłam prochy i jest dobrze – zameldowała Wilcox.

Więcej zgłoszeń nie było. Poszło lepiej niż dobrze. Marcin obrócił się do Kici i uniósł

w górę oba kciuki.

– Widzisz? Sto Pierwsza to leszcze.

– Zasuwać na pozycje rezerwowe, migiem. – W tonie Sancheza brzmiało wyczuwalne

napięcie. – Ricardo, jak tylko skończysz z Pączkiem, wracasz z powrotem. Gotowość.

– Przyjąłem, pozycje rezerwowe – natychmiast odpowiedział Sokole Oko. – Czego się

spodziewamy?

– Jankesi wrócili na swój posterunek. Oczka wychwyciły przynajmniej dwadzieścia

kontaktów, potem je zagłuszyli – odparł sierżant. – Na nasze pewnie też nie ma co liczyć, więc nie skupiajcie się tylko na nich.

– Kowboj, bez Pączka jestem trochę wystawiony.

– Wilcox, będziesz przy Kowboju, Weiss przypilnuje Torpedy.

– Zrozumiałam.

– Przyjąłem.

– Koniec pierdolenia się z nami... – jęknął CJ w mikrofon. – Wymacali nas i teraz jebną, czym mają...

– Nie martw się na zapas, Carlos – rzucił uspokajająco Sokole Oko. – Pamiętaj, nie mamy tu siedzieć długo. Masz szanse nawet nie doczekać ich ataku.

– Taa, pewnie...

Janeirao był strasznym panikarzem, ale poniekąd miał rację. Amerykanie znali teraz mniej więcej ich lokalizację i jeśli tylko będą w stanie, podciągną ludzi, a ich następny ruch będzie bardziej zdecydowany. Przycupnięta obok Wierzbowskiego Kicia powoli potarła dłonią opancerzony obojczyk. Przez gogle i chustę Marcin mógł się tylko domyślać jej wyrazu twarzy, choć zapewne myślała to samo co on.

Oby grupa Brisbane’a się pospieszyła.

Grupa specjalna, wnętrze wraku EUS „Alta”

4 lipca 2211 ESD, 00:41

Dziewięć lat minęło, odkąd Brisbane chodził tymi korytarzami, przed Dniem, w całkiem

innym życiu. Choć latał później na wielu okrętach, ten wrył mu się w pamięć tak mocno, że teraz prawie widział przechodzących spiesznym krokiem oficerów, słyszał wymieniane cicho uwagi.

Mógł sobie przypomnieć atmosferę napięcia podczas odpraw Sekcji Analiz, tak gęstą, że można było jej niemal dotknąć. Pamiętał, jak Ariadna, tropiciel, jak żartobliwie nazywali pracujących w Sekcji Śledzenia Skoków, pokazywała mu holograficzne gwiezdne mapy, niczym chmury diamentowego piasku, w których człowiek wytyczył brzydkie czerwone ścieżki. Cienkie i delikatne jak babie lato na mało uczęszczanych trasach i wielożyłowe, opisane długimi listami danych na trasach najbardziej obciążonych. Pamiętał też późniejsze spotkania z Ariadną, długie rozmowy...

„Alta” niosła w sobie mnóstwo wspomnień. Mnóstwo całkiem dobrych wspomnień. Pułkownik

prawie się uśmiechnął. Prawie.

– Pułkowniku? – Bryce spojrzał na niego wyczekująco. – Wszystko w porządku?