Выбрать главу

– Tak jest. – Dziewczyna sięgnęła do panelu kontrolnego niesionego na plecach urządzenia, jednocześnie rozglądając się wokoło. Oparty o wrak kilka metrów dalej Szczeniak świetnie ją rozumiał. Nie słyszeli co prawda bitwy, ale pozycje kompanii znajdowały się niemal kilometr dalej.

Normalnie oczywiście to nie było daleko, ale tutaj...

– Jest łączność, sir.

– Wrzuć na głośnik. – Oficer przesunął gogle na hełm, zdjął chustę i przyjął podany mu mikrofon. Radiooperatorka pstryknęła w przełącznik na niesionym na plecach urządzeniu. – Tu Szóstka, raport.

– Sytuacja bardzo ciężka. – Usłyszeli charkotliwy głos porucznik Cartwright. Łączność na jej pozycjach, nie aż tak bardzo w końcu odległych od wraku, musiała być fatalna. – Mamy silny atak na południowe i zachodnie stanowiska, zebraliśmy część ludzi z pozostałych, żeby go odeprzeć, ale cofamy się na całej linii. Co najmniej jeden batalion na południu, wsparcie moździerzowe i lekkie lotnicze. Na północy obserwujemy ruchy wroga, oczekujemy ataku lada moment. Boją się strzelać na oślep i to na razie nas ratuje, ale przy tym tempie wróg będzie w punkcie zero w ciągu dziesięciu minut, a wtedy przestanie się przejmować.

– Zrozumiałem. – Pułkownik pokiwał głową i milczał przez kilka sekund. Stojący za nim

żołnierze delikatnie odstawili niesione pojemniki i uformowali krąg dookoła nich. – Poruczniku, proszę wycofać jednostki, które nie mają kontaktu z wrogiem, pod osłoną tych już związanych walką. Wzywam ostrzał artyleryjski na zero za dziesięć minut. Misja wykonana, powodzenia.

Szczeniak zamrugał szybko kilka razy. Więc tak się skreśla kompanię. „Misja wykonana,

powodzenia”.

Był już oczywiście na polu bitwy, widział straty, ale pierwszy raz przyszło mu zobaczyć je z tej perspektywy. Kurwa mać...

– Zrozumiałam, wycofać niezwiązane walką oddziały, artyleria za dziesięć minut –

powtórzyła rozkaz porucznik. Cokolwiek pomyślała o przełożonym, zachowała to dla siebie.

A przynajmniej nie powiedziała tego przez radio. – Powodzenia. Cartwright, bez odbioru.

– Powodzenia... – mruknął Brisbane, opuszczając dłoń z mikrofonem. Wydawało się, jakby zamarł, wypatrując czegoś ponad mgłą. Do starszych oficerów zapewne świadomość porażki musiała się dłużej dobijać, żeby w końcu dotrzeć, pomyślał rozgoryczony Szczeniak. Dla niego, jako szeregowca, była chlebem powszednim.

Westchnął i wymienił spojrzenia z Isaksson.

Dziesięć minut!

Nawianie mangustą nie wchodziło w grę, nie z „lekkim wsparciem powietrznym” na głowie.

Wróg był ze wszystkich stron. Bagno było teraz tylko pozornym sojusznikiem. Może bez sprzętu, w nieważnej strefie oddział mógłby zalec w jakiejś dziurze i liczyć na to, że jankesi go przegapią, ale tutaj, w miejscu, na którym im najwyraźniej zależy? Przecież postawią kordon i będą choćby dmuchaniem mgłę rozpędzać. Zresztą za dziesięć, nie, może dziewięć minut rąbnie tu artyleria i będzie po zabawie... Pieprzone oesy i ich genialne plany.

I wszystko po nic. Szczeniak miał w głębokim poważaniu historyjki o braterstwie broni

i zakładał, że prędzej czy później na wojnie można umrzeć, ale jakaś jego część kłóciła się z bezsensownością tej śmierci.

Brisbane tymczasem marnował kolejne sekundy. Pewnie uznał, że lepiej być tam, gdzie

walną pociski, może chociaż ich znalezisko, czymkolwiek by nie było, nie trafi do jankesów.

– Pułkowniku? – O’Bannon przestąpił z nogi na nogę. – Sir? Jakie rozkazy?

Oficer drgnął.

– Radio, nadajcie do naszej sekcji transportowej, że będziemy potrzebować ewakuacji

z punktu Sydney, za kwadrans. Zawiadomcie też resztę oddziału, żeby się wycofywali według planu. Ja zajmę się artylerią.

– Panie pułkowniku? – W głosie Isaksson zabrzmiało powątpiewanie.

– Powiedziałem coś niezrozumiałego, szeregowa?

– Nie.

– Więc wykonać. – Pułkownik oddał mikrofon radiooperatorce. – Stein, dajcie mi sztab

pułku.

– Tak jest. – Jeden z żołnierzy Operacji Specjalnych sięgnął po swój nadajnik.

– Pułkowniku Brisbane? – odezwał się niepewnie O’Bannon, zdejmując gogle. – Mogę

o coś zapytać?

– Słucham.

– Czy nie powinniśmy się ewakuować na piechotę? Mangusty nie przejdą, jeśli jest tak

gęsto...

– Owszem, i to istotnie byłaby głupia decyzja, gdybyśmy lecieli gdziekolwiek w pobliżu stanowisk kompanii porucznik Cartwright. A nie będziemy tego robić, to ponad osiemdziesiąt kilometrów stąd.

Kapral znieruchomiał na chwilę. Szczeniak zmarszczył brwi, niczego nie rozumiejąc.

– Chyba nie przypuszcza pan, że rozstawiłem ich dookoła tego miejsca? Ich działania są dywersją, miały skupić wroga na fałszywej lokacji. I właśnie to robią.

– Ale mieli być naszą osłoną... – zaczął O’Bannon i natychmiast zamilkł.

– Zaręczam panu, że są naszą osłoną. – Brisbane uśmiechnął się smutno.

– Dlaczego nic nam nie powiedziano?

Oficer, idący już w stronę wyczekującego Steina, zatrzymał się w pół kroku.

– Porucznik Cartwright osobiście zaakceptowała ten plan, jeśli to pana niepokoi, kapralu.

A reszta... Po co ma wiedzieć? Żeby ktoś się sypnął przez radio albo gdyby go złapali? A teraz, jeśli to wszystko...

Skinął podoficerowi i poszedł w stronę swojego radiooperatora.

Dwadzieścia minut później byli już na pokładzie „Betty”.

Nikt nie miał nastroju na rozmowę. Nie było co liczyć na jakiś cud, który ocali resztę kompanii czy nawet plutonu. Zdarzało się, oczywiście, tyle że nigdy nie było to nic przyjemnego.

Strzelanina to strzelanina. Znajomych szkoda, skrzywił się żołnierz w duchu, resztę trącał pies.

Problem polegał na tym, że w ciężkich warunkach ostatnich dwóch tygodni znajomymi byli niemal wszyscy.

W przedziale transportowym panowała więc względna cisza, nie licząc silników

i pochlipywania Isaksson. Sam Szczeniak wiedział, że ma jeszcze jakiś czas, zanim melancholia dorwie i jego. Pewnie dopiero w bazie.

Zawsze było dopiero w bazie.

Przez uchylone drzwi desantowe Szczeniak widział lecący kilkanaście metrów dalej

strumieniowiec oesów. Maszyna szła niżej od nich, na wpół zanurzona w unoszącym się nad bagnem oparze.

Kiedy bardzo się skupił, wydawało mu się, że daleko, daleko za nią widzi błyski eksplozji pocisków ciężkiej artylerii.

Ale to mogło być tylko złudzenie.

Ucieczka

Trzecia drużyna

4 lipca 2211 ESD, 03:04

W uszkodzonym komlinku zabrzmiało ostrzeżenie o bombardowaniu artyleryjskim. Ranny

Kowboj, na swoim wypełnionym wodą stanowisku strzeleckim, westchnął cicho. Zsunął gogle, by spojrzeć na gęstą mgłę własnymi oczami, bez wspomagania systemu wizyjnego. Po prostu wiedział, że powinien to zrobić.

Więc to właśnie jest to miejsce, pomyślał. Tutaj umrze.

Owinięty ciasno opatrunek polowy powoli przesiąkał czerwienią, a bezużyteczny,

pozbawiony amunicji karabin leżał poza zasięgiem ręki. Unieruchomiony i bezbronny – dokładnie taki, jaki żołnierz nie powinien być. Upływ krwi wywoływał ten rodzaj ospałości, kiedy ręce są ciężkie, a powietrze chłodne i gęste jak melasa. Kowboj niespiesznie odpiął paski hełmu i odłożył

go na bok, po czym sięgnął po manierkę. Pusta. No cóż, te pięć minut jakoś jeszcze wytrzyma.

A potem – potem będzie tylko świst powietrza i pochłaniający wszystko wybuch pocisków

artyleryjskich. Nie czuł strachu – cała gama chemii, którą zdążył już przyjąć, wprawiła go w nastrój raczej spokojnego wyczekiwania niż obawy. Powinni dawać te prochy codziennie, pomyślał. Przez te wszystkie dni, kiedy tak cholernie się bał.