Wsłuchując się w nierówną melodię niedalekich serii karabinowych, wciągnął mocny
zapach zasłony dymnej. Brudną od krwi i błota dłonią sięgnął do zasobnika medycznego i wymacał
plastikowy kształt jednorazówki painkillera. Ostatni. Jeden plus tego pieprzonego ostrzału jest taki, że nie skończą się leki – uśmiechnął się do siebie, wbijając igłę pojemniczka w udo. Przymknął
oczy z rozkoszy, kiedy rozchodzące się ciepło powoli wypełniało cały organizm. Bez pośpiechu, uważając, żeby nie urazić za bardzo zranionej nogi, Kowboj obrócił się na plecy. Poczuł chłód bagiennej wody, przesiąkającej przez mundur, ale to nie było tak naprawdę ważne. Ważne było niebo. Ledwie widoczne poprzez mgłę i dym, było ciemnogranatowe i wyjątkowo bezchmurne.
Kowboj nie rozpoznawał gwiazdozbiorów, choć jeden z nich przypominał mu trochę Zamek,
widziany z powierzchni Mołdawii. Z domu.
Sięgnął do kieszeni po tytoń i bibułki. Zanim skręcił niezgrabnego papierosa mokrymi,
słabymi dłońmi, zużył niemal cały zapas. Drżąc z wysiłku, żołnierz zapalił go, głęboko zaciągając się syntetycznym tytoniem.
Do uderzenia pozostało sto osiemdziesiąt sekund. Kowboj próbował je odliczać, ale szło mu niemrawo.
Dotarł do osiemdziesięciu czterech, kiedy usłyszał wizg turbin mangust, a potem
pokrzykiwanie i hałas biegnących sanitariuszy. Prawie nie poczuł, że ładowali go na nosze i nieśli przez usłane odłamkami i ciałami przedpole. Zgubił papierosa, gdy silne ręce przenosiły go do wypełnionej szumem silników i ludzkimi głosami jamy przedziału transportowego strumieniowca.
Stracił przytomność, kiedy maszyna odrywała się od ziemi, a w uszach zabrzmiał uspokajający głos sierżanta Sancheza.
•
Ciężkim ranom po czterech latach służby na koloniach zawdzięczał nie tylko wręczony
z pompą Order Czerwonej Wstęgi, ale też skierowanie do domu. Tym razem już bez pompy.
Kowboja i sześćdziesięciu innych załadowano po prostu do hibernatorów zainstalowanych na przerobionym na wojskowy fracht tankowcu i posłano na Mołdawię. Obudzono go dopiero na stacji wahadłowców.
Wtedy też dowiedział się o ośmiu chłopcach ze zwiadu, których lodówki nawaliły w trakcie podróży. Cholerny pech – przetrwali wojnę, a zabiła ich oszczędność własnego kraju. Nie znał
żadnego z nich z nazwiska, choć zdaje się zamienił z nimi kilka słów, zanim położyli się w kriogen.
Jeden miał chyba żonę. Szkoda kobiety, pewnie na niego czekała, szczęśliwa, że mąż przeżył
oddalone o siedemdziesiąt lat świetlnych piekło.
Grzechoczący niewłaściwie umocowanym ładunkiem wahadłowiec wysadził go na płycie
kosmoportu Hunyadego. Matka Kowboja chorowała od śmierci ojca, a jedyna siostra była
inżynierem na wydobyciu w Pasie, więc nikt po niego nie wyszedł.
Pamiętał Mołdawię doskonale. Nie pamiętał tylko, jaki on sam powinien być. Stojąc na
betonowej płycie, czuł się jak rozbitek powracający po latach z bezludnej wyspy. Jak jeden z pięćdziesięciu trzech bardzo zagubionych rozbitków. Ruszając do bramy, kątem oka zobaczył
jeszcze oficera przekazującego wiadomość płaczącej żonie zwiadowcy.
•
Dom był taki sam, jak w jego wspomnieniach. Matka czekała na werandzie, huśtając się na bujanym fotelu. Dopiero wtedy uwierzył, że uciekł.
Mylił się.
Bardzo trudno wyrwać się wojnie, kiedy już raz człowieka złapie. Długo nie mógł uwolnić się od myśli o tych, którzy pozostali. O Jackiem, zatłuczonym na śmierć na Dwunastce. O Ricardo, który biegł do niego z apteczką, cały czas mówiąc doń przez radio i którego przekaz nagle się urwał, aby już nigdy nie powrócić. O Wilcox, która klęczała w brudnej wodzie, z wyciem przyciskającej dłonie do poszarpanej odłamkami twarzy. Zrywał się ze snu o stanowisku strzeleckim, zapachu dymu i tępym bólu w nodze.
Bał się patrzeć w niebo, bo pomiędzy gwiazdami widział ginące okręty.
Nie wiedział, ile czasu spędził na krześle w pokoju na piętrze, zaciskając dłonie na
pistolecie. Pewnie właśnie po to zluzowanym żołnierzom zezwalano na posiadanie broni. Żeby mogli uciec od ścigających ich cieni.
Nie usłyszał kroków na schodach i znalazła go matka. Płakał jak dziecko, a ona trzymała go w ramionach.
Potem zabrała go do swojego pokoju i siedziała przy nim, czekając, aż zaśnie, a antyczny zegar z kukułką tykał pocieszająco. Czuł jej uspokajającą obecność, jak wtedy, kiedy miał sześć lat i bał się potwora z szafy.
Więcej nie sięgnął po pistolet.
•
Znalazł pracę jako bramkarz w dyskotece. Właśnie tam wśród nastolatków wirujących
w migotliwej feerii holograficznych vidów i dymnych iluzji poznał dziewczynę o czarnych jak sadza włosach. Nazywała się Angyal, a w jej oczach dostrzegał szarość Mgły... Nie bała się cieni.
Czasem rozmawiali godzinami, a czasem po prostu spacerowali bez słowa. Pokazał jej
antyczny zegar z kukułką, hologramy speedbolistów, piłkę do kosza. Wszystkie swoje skarby.
Matka była nią zachwycona.
Spędzali całe dnie, kręcąc się po wzgórzach. Nauczyła go patrzeć w niebo. Gwiazdy znowu wyglądały jak gwiazdy. Na powrót stały się piękne.
•
Zabrał ją na polanę, na swoje tajne miejsce z czasów dzieciństwa. Nadal było magiczne.
Uklęknął przed nią pod rozłożystym dębem na granicy lasu. Bał się jak nigdy, ale i tak zapytał.
Powiedziała „tak”.
Kiedy szli przez polanę, trzymając się za ręce, Kowboj widział, jak cienie uciekają
w gęstniejącą Mgłę, pomiędzy porwane resztki zasłony dymnej. Czuł się lekki i naprawdę szczęśliwy, pomimo powoli wracającego bólu nogi.
Niebo było ciemnogranatowe, a nad polaną wschodził Zamek.
Było jasno i gorąco.
Trzecia drużyna
4 lipca 2211 ESD, 03:07
Coraz jaśniej.
I coraz goręcej.
Odbicia we Mgle
6 lipca 2211 ESD, 14:11
Mgła pozwoliła im znaleźć wrak strumieniowca dwie doby po bitwie.
Mangusta musiała tu leżeć od co najmniej tygodnia. Bliższe żołnierzom skrzydło było
oderwane i niemal całkiem już zanurzyło się w płytkim bajorku, w którym spoczywała maszyna.
Tylko silnik jeszcze wystawał ponad wodę. Pierwszy pilot chyba się katapultował – nad kokpitem ział otwór po odstrzelonej przez mechanizm wyrzutu osłonie. Drugi nie miał tyle szczęścia. Poprzez wślizgującą się przez rozbitą owiewkę mgłę Wierzbowski widział jego zamarłą na stanowisku sylwetkę.
W szarawym półświetle popołudnia skroplona na kadłubie wilgoć błyszczała leciutko.
„Królowa Nocy”. I zszarzały art z blondynką w pończochach i w różowym szlafroczku.
Przynajmniej nikt znajomy.
Maszyna musiała oberwać rakietą – ogon był niemal przełamany na pół i osiadł na
powierzchni bajora. Lufy przez nikogo nieobsadzonego działka wsparcia piechoty mierzyły prosto w nadchodzących. Wierzbowski wzdrygnął się mimowolnie i zrobił dwa kroki w bok, zmuszając do podobnego ruchu pomagającą mu przy noszach Kicię. Plusk wody wbił się w szepty Bagna.
– Padam, Marcin. – Jego towarzyszka dotarła do etapu, kiedy jej zwykle żywy i wesoły głos stał się zupełnie pozbawiony wyrazu.
– Nie jest najgorzej, Kicia. Zrobimy tu postój. Przynajmniej w miarę stabilny grunt i będzie można siąść ponad wodą.
Zapach śmierci. I to nie najświeższej. Polak zmarszczył nos.
Kilka kolejnych bolesnych kroków pozwoliło im dotrzeć do komory transportowej.
– Cholera...
Czterech zwiadowców plus oficer. Trzech zginęło na miejscu, dwójka chyba próbowała się odczołgać po kraksie... Musieli obawiać się eksplozji poharatanej maszyny. Ciała leżały raptem kilka metrów od mangusty, twarzami zanurzone w czarnej wodzie.