– Tak jest.
Jedna, dwie, trzy sekundy.
– Pułkowniku Brisbane. – Usłyszał cichy głos Straya. – Przepraszam za problemy.
– Oczekuję wyjaśnień, komandorze. Bunty nadal są surowo karane, to się nie zmieniło przez ostatnie lata. – Jeszcze jeden korytarz, i dotrą do śluzy oddzielającej ich od tamtych.
– Wiem. Bardzo mi przykro, że musiałem się do tego posunąć.
– Komandorze Stray... – pułkownik poszukał w pamięci imienia żołnierza – James, wiem,
że jesteś zdenerwowany. Nie tego się spodziewałeś.
– Nie, istotnie nie tego. – Głos Straya nie był po prostu spokojny, był całkowicie wyprany z emocji.
Harris podszedł do śluzy i obrócił się w stronę dowódcy. Przez ciemny filtr hełmu Brisbane nie mógł dostrzec jego twarzy, ale trudno było nie domyślić się, o co chodzi. Przestawił
komunikator na połączenie indywidualne.
– Najpierw sprawdź, ale bez przesady – nie miał wiele czasu na zostawianie nam
niespodzianek.
Porucznik uniósł kciuk w odpowiedzi i pochylił się nad panelem kontrolnym.
– Zakładam, że planuje się pan tutaj dostać, sir – Stray odezwał się niemal w tym samym momencie. – Proszę się nie obawiać, ma pan czyste przejście. Powinniśmy pomówić.
No tak. Podpięcie pod sensory przedziału. Brisbane westchnął z dezaprobatą dla własnej nieuwagi. Na szczęście najwyraźniej jego przeciwnik postanowił tego nie wykorzystać.
– Tym lepiej. Poruczniku, proszę otworzyć śluzę.
Natknęli się na dwójkę szturmowców Harrisa, kiedy tylko weszli do hermetycznej części
okrętu. Ledwie widoczny dzięki CSS-owi, klęczący przy ścianie Cross wpatrywał się
w prowadzący do ambulatorium korytarz ponad lufą karabinu, a szczupła, smagła Delaviente wprowadzała nowy program do sterowania bronią. Kiedy zobaczyła wchodzących, wyprostowała się i zasalutowała.
– Próbował przejść do sali hibernatorów, ale kiedy zaczęła się cała ta akcja, opuściliśmy grodzie. Jeśli będzie chciał się przedostać, musi ciąć. Irving pilnuje trasy do promu, ma dobrą pozycję do wejścia, jak przyjdzie co do czego. Stein i Bryce wycofani pod śluzę – zameldowała. –Jesteśmy gotowi do uderzenia na ambulatorium, sir.
– Na razie się wstrzymamy. Jak rozumiem, Stray ma czterech zakładników, nie chcę
ryzykować. Zwłaszcza że chce rozmawiać. Na atak zawsze będzie czas. Poruczniku – zwrócił się do Harrisa – zostańcie tutaj i przygotujcie uderzenie, ale żadnych akcji bez mojego rozkazu. Hasło „zielony”.
Postukał paznokciem w bok hełmu.
– Będziemy w gotowości. – Oficer odpiął zasobnik tlenowy i postawił go na podłodze. –
Ale to tylko jeden człowiek, do tego najpewniej w szoku. Może lepiej uderzyć od razu, niż dawać mu na tacy kolejnego zakładnika?
Brisbane przypiął rękawice do pasa i rozszczelnił hełm. Chłód powietrza mocno
kontrastował z precyzyjnie dobraną temperaturą wewnątrz skafandra.
– Nie. To jeden człowiek, ale nie wiemy, czy przypadkiem nie jest trzy razy szybszy od nas.
Starcia nie wygra, ale może kogoś zabić. Spróbuję przemówić mu do rozsądku. – Pułkownik zsunął
karabin z ramienia i położył go na podłodze. Z namysłem przyjrzał się kaburze. Nie, pistolet jednak zostaje. W ten sposób da do zrozumienia, że przychodzi jako oficer, a nie jako negocjator.
– Jak pan uważa. – Harris przetarł czoło grzbietem rękawicy i poprawił pasek karabinu.
Uruchomił CSS. Natychmiast barwa jego skafandra zaczęła się zmieniać, a kontury robić mniej wyraźne. – Powodzenia.
Brisbane skinął tylko głową i skierował się do ambulatorium. Poprzez odgłos własnych
kroków słyszał, jak szturmowcy cicho omawiają plan ataku.
Siedzący przy konsolecie kontrolnej dowódca Hybryd był jedynym człowiekiem bez
skafandra w pomieszczeniu, przez co wydawał się o wiele mniejszy zarówno od Brisbane’a, jak i od pozostałych. Pistolet leżał obok klawiatury, tuż przy dłoni oficera, choć tamten zdawał się w ogóle nie zwracać na niego uwagi, całkowicie pogrążony w odczytywaniu wyświetlanych na ekranie informacji. Przy przeciwległej ścianie stała czwórka zakładników. Rivers z podbitym okiem i opuchniętym, pewnie złamanym nosem wspierał się na potężnie zbudowanej Lister. Reese gapił
się w podłogę, kucając obok trzymającego się za przedramię Navarre’a.
– Wszystko z wami w porządku? – Pułkownik spojrzał na swoich ludzi. To pytanie miało
wzmocnić wrażenie, że w pełni kontroluje sytuację, że działania Straya są raczej niewygodne niż niebezpieczne.
– Navarre ma złamany nadgarstek, Rivers oberwał pistoletem porucznika Reese’a w twarz, ale ma tylko złamany nos – uspokoił go Phillips. Brisbane pokiwał głową. Potrzebował tej informacji. Rozluźnił się nieco.
– Udzielone przez pana informacje były dosyć niepełne, pułkowniku. – Stray powoli
odwrócił się od ekranu. – Proszę usiąść.
– To nie były informacje konieczne dla pańskiej rekonwalescencji. – Oficer zatrzymał się pomiędzy Hybrydą a swoimi ludźmi.
– Och, obaj wiemy, że rekonwalescencja nie jest właściwym słowem. – Tamten uśmiechnął
się krzywo, połową twarzy.
– Tak pan sądzi? – Brisbane miał nadzieję, że zachował pełną kontrolę nad mimiką.
– W dużej mierze jest to zasługa komputera. Nie tylko nie wprowadzicie nas do służby, ale i nie jesteście w stanie nas utrzymywać przy życiu. Wiele musiało się wydarzyć. – Jak na człowieka, który otrzymał właśnie wyrok, Stray nie wyglądał na zdenerwowanego. Choć z drugiej strony, jak może denerwować się półmaszyna?
– Owszem, wiele. Możemy o tym porozmawiać, kiedy nie będzie pan miał zakładników.
– Nie należą mi się odpowiedzi? Na przykład, dlaczego pański zespół posiada tyle
pojemników na biokomponenty? – Stray po raz pierwszy od początku rozmowy oderwał wzrok od monitora.
– Nie należą się panu żadne odpowiedzi, dopóki działa pan w ten sposób. – Brisbane
znacząco wskazał na swoich ludzi. – Właściwie, powinniśmy...
Stray się zaśmiał. Sucho i krótko.
– Wkroczyć tutaj siłą? Zabić mnie? Nie sądzi pan, iż Flocie powinno wystarczyć, że zabili mnie i moich ludzi już raz?
Brisbane westchnął ciężko, starając się wykorzystać ten czas do namysłu. Niestety, siedzący naprzeciw niego człowiek miał rację. Oraz pistolet.
Może Harris faktycznie miał dobry pomysł z wkraczaniem...
– Doskonale pan sobie zdaje sprawę, komandorze, że obecna sytuacja nie wynikła z winy
Floty. To po prostu... wypadek.
– Wypadek – powtórzył Stray. Przez długą chwilę jedyną oznaką jego życia był parujący
oddech. Wreszcie powoli sięgnął po broń.
– Możemy panu pomóc...
– Nie, nie możecie. Nie planowaliście mi pomóc. – Nie podniósł nawet głosu. – I trudno się dziwić. Nie wiecie, jak działamy, nie macie środków, żeby choć podtrzymać nas przy życiu, nie mówiąc już o ruszeniu projektu. Nie ma pancerzy. Bez nich moi ludzie są nikim. Nie ma stabilizatorów. Bez nich za... – Zerknął na monitor. Pewnie jemu oznaczenia zapasów medycznych mówiły więcej niż ekipie Phillipsa. – Za dwadzieścia jeden dni komputer będzie musiał ich wybudzić, żeby nie umarli w kapsułach. Nie wiedział pan tego, prawda? Nie ma AFG-654. Bez niego nie macie wystarczająco silnego środka przeciwbólowego.
Brisbane opuścił wzrok. Jego rozmówca miał rację. Wraz z nadejściem Dnia, w wypalanych ogniem szalonych Sztucznych Inteligencji bazach danych zginęła cała technologia, którą mogli pomóc tym ludziom. Może za kilka lat uda się ją odzyskać, ale Pierwsza Kompania Hybryd nie miała kilku lat. Nie miała nawet miesięcy.
– To ja zebrałem tych ludzi, wie pan? – Stray w ogóle nie patrzył na niego, wyświetlając na ekranie dane ściągnięte z kapsuł hibernacyjnych. – Każdego z nich. Każdy zgłosił się na ochotnika.