– Stój. – Marcin zaparł się wygodnie wewnątrz luku i oparł karabin na kolanie.
Mężczyzna leniwym ruchem uniósł ręce nad głowę, pozwalając swojej broni wisieć na
paskach.
– Miałem szanse pół na pół, pomyślałem, że spróbuję. – Mówił prawie wesołym głosem.
Teraz widzieli go lepiej. Był ranny, w kilku miejscach. Ubłocone bandaże słabo odcinały się od ubłoconego munduru. – Poddaję się. Macie może medycynę?
– Kurwa... – Wierzbowski opuścił lekko lufę. – Nie ruszaj się, sprawdzimy cię. Odepnij broń i odrzuć ją.
Jankes bez słowa rozpiął paski karabinu. Broń wpadła do wody z pluskiem. Po chwili
dołączyła do niej kabura z bronią boczną. Mężczyzna cofnął się o trzy kroki.
Kicia wysunęła się z maszyny i ostrożnie, z pistoletem w dłoni, zbliżyła się do żołnierza.
– Spoko. Bierzcie, co chcecie. O, jesteś medykiem. – Wskazał ruchem brody naszywkę
Kici. – Jak już będę zabezpieczony, mogłabyś rzucić okiem na opatrunki?
– Plecak. – Dziewczyna obeszła Amerykanina, pilnując, żeby nie wejść na linię strzału
Wierzbowskiego. – Odepnij go.
– Jasne. – Spokojnym ruchem ręki rozpiął klamry. Plecak opadłby do wody, gdyby go nie
przytrzymał. Powoli podał go Kici. – Mam tam jeszcze żarcie. Nie chciałbym, żeby zamokło.
Zabrała plecak i szybko cofnęła się o kilka kroków.
– Nazywam się Renton. Kapral Martin Renton. Jestem nieuzbrojony i ranny. – Jego wzrok
podążył za Kicią znikającą już we wwnętrzu mangusty. – Teraz jeszcze pozbawiony plecaka.
Naprawdę, w dupie mam flagi na mundurach. Po prostu muszę sobie przysiąść.
– Faktycznie ma jedzenie. – Wierzbowski usłyszał prawie entuzjastyczny głos Kici za
plecami. – Z podgrzewaczami.
Renton uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Będziemy tak stać?
Ten impas nie mógł trwać wiecznie. Wierzbowski doskonale o tym wiedział. Albo teraz
zastrzeli jankesa, albo trzeba wymyślić inne rozwiązanie. Tamten też o tym wiedział.
Następny ruch należał do Polaka.
– OK, teraz podejdź powoli. Kicia, rzucisz na niego okiem. Żadnych sztuczek.
– Jasne.
•
– I co?
– Niedobrze to wygląda, Renton. – Kicia skrzywiła się, zaglądając pod kolejny opatrunek.
Uniosła brew na odznakę Sto Pierwszej. – Paskudnie oberwałeś. Mogę ci poprawić opatrunki, odkazić, tyle. Nie mamy środków, plus – mamy naszego. – Wskazała ruchem brody
nieprzytomnego Szafę.
Amerykanin potaknął.
– Jasna sprawa. Wziąłem cztery stymy, żeby móc iść. Niedługo zejdą, myślałem, że może
dałoby się powstrzymać osłabienie...? – Spojrzał z nadzieją na dziewczynę.
– Cztery?
– Mhm.
Kicia kiwnęła głową. Bardzo powoli.
– Renton, czy u was też są zasady zabraniające brać tylu stymów?
– Taa... Ale wiesz... DaSilva – zerknął na brudną plakietkę na bluzie mundurowej. – Jakbym tam padł, tobym zdechł na Bagnie. Nie chciałem. Myślałem, że znajdę ludzi.
Kicia ostrożnie nałożyła nowy bandaż na ranę, przepłukaną zbyt małą ilością wody. – Zjedz coś ciepłego. To będzie ciężka noc i sporo zależy od ciebie, Renton.
– Martin.
– Zupełnie jak ty. – Kicia uśmiechnęła się do Wierzbowskiego. – Zabawne, nie?
– Jak cholera. – Polak zaśmiał się cicho. – Dziękować Bogu za nazwiska, inaczej wzięliby mnie za jankesa.
– Jesteś za brzydki na Amerykanina, Wierzbowski. Tylko imię masz wporzo. – Zarechotał
Renton. – Pomyłka nikomu nie grozi.
•
– Co wy macie w racjach? – Wierzbowski przyjrzał się jeszcze raz pakietowi Rentona.
Zaciągnął się zapachem wydobywającym się z podgrzanej chemicznie torebki. – Gdybym wiedział, że macie takie dobre żarcie...
– W pewnym sensie. – Oparty o przednią ścianę luku transportowego mężczyzna sięgnął
plastykową łyżką do torebki i wydobył kawałek mięsa w sosie. Kicia i Wierzbowski z niejakim podziwem spojrzeli na zdrowe kolory. – Korpusowi kolonialnemu Stanów bardzo zależy, żeby żarcie było dobre. Wiecie, najedzony żołnierz walczy lepiej, te wszystkie bzdury. Na razie opracowali tylko kolorki i zapach, czekamy, że lada dzień staną się jadalne. Ale nie jest jeszcze tak źle. Imperium dopiero ma paskudztwa. Poważnie, nie wiem, co musieliby podać, żeby imperialni narzekali na jedzenie.
– Walczyłeś przeciw Imperium? – zainteresowała się Kicia.
Tamten uśmiechnął się. Przełknął parującą mieszankę żywieniową. Oparł się wygodniej
o burtę.
– Walczyłem... Walczyłem już wszędzie, DaSilva. Przeciwko wszystkim.
– I jacy oni są? Imperialni?
– Tacy sami. Zupełnie tacy sami jak my. – Amerykanin przymknął oczy.
Kicia i Wierzbowski wymienili spojrzenia.
– Bali się tak samo i tak samo cieszyli. – Renton mówił cichym głosem. Kicia przysunęła się do niego i dotknęła czoła rannego.
– Zaczyna się... – wyszeptała.
– Tak samo umierali. Tak samo zwyciężali. Zupełnie jak my.
Sanitariuszka wyjęła z osłabłych dłoni rację żywnościową i łyżkę.
– Nic nie mów. Spróbuj jeszcze coś zjeść. Potrzebujesz tego. Podaj koc, Marcin.
•
– Marcin?
– Tak? – Wierzbowski obrócił się w stronę skulonej obok noszy erkaemisty dziewczyny.
– Z Szafą jest coraz gorzej. Ma gorączkę, nie potrafię mu jej zbić. Z Rentonem też fatalnie.
Kończą mi się leki. Niedługo trzeba będzie iść dalej.
– Wiem. Postaramy się ruszyć rano. Kicia?
– Mhm?
– Nie wiem, jak ty, ale ja chyba nie przedłużę kontraktu.
Medyk zachichotała cicho.
– Ja też nie. Mam w nosie kasę.
– Możemy się zrzucić i w coś zainwestować. Jestem za wkręceniem w to Szafy.
– Jak z tego wyjdzie. – Dziewczyna przesunęła dłonią po włosach nieprzytomnego
mężczyzny. – Jest silny. To teraz jego główny atut.
Wierzbowski spojrzał na kolegę. Szafa był nietykalny. Zawsze w najgorszym ogniu. Zawsze bez draśnięcia.
Wróg zdawał się omijać miejsce, gdzie był erkaemista, jakby zwyczajnie bał się nawet
zwrócić broń w jego stronę.
Teraz Szafa dostał wszystkie zaległości z procentem.
– Nie martw się. Da sobie radę. Jak nie on, to kto? – Uśmiechnął się, choć pewnie
w ciemności nie zauważyła. – Tak właściwie... Dlaczego „Kicia”?
Parsknęła.
– Głupota, jeszcze ze szkolenia. Instruktor walki wręcz kazał walczyć najlepiej jak umiem.
Potem przez tydzień miał ślady od paznokci na twarzy.
– Podrapałaś instruktora walki?
– Taa...
Przez chwilę oboje chichotali.
– Chciałbym widzieć jego minę.
– Ja już wcale go nie chcę widzieć. Dał mi potem potworny wycisk.
– Dziwisz się?
8 lipca 2211 ESD, 05:30
Siedział w szarawej ciemności, obracając w dłoniach plastykową kartę. As pik, tak jak
w oznaczeniu Drugiej Kompanii Zwiadu. Tamtym nie przyniósł szczęścia. Chociaż i ich własną sytuację trudno było nazwać szczęśliwą.
– Hej, fagasie. – Renton ledwie szeptał.
– Hej, jankesie. – Wierzbowski przysunął się do żołnierza.
– Wszystko mnie boli. Masz może fajkę?
– Pewnie. – Polak pogrzebał w kieszeni w poszukiwaniu paczki. Nie było tam co prawda
fajek z prawdziwego zdarzenia, ale ciągle miał kilka skręcanych tworów, które przygotował mu Kowboj. Podał Rentonowi, sam też wziął. – Ognia?
– Nie, będę żuł. – Żołnierz niemal zmobilizował się do ironicznego uśmiechu. – Pewnie, że ognia.
Zakrztusił się przy pierwszym pociągnięciu.
– Co to za chłam? Pewnie głupie... europejskie fajki. – Kaszlnął.