Выбрать главу

– Samoróbki. Następnym razem będę pamiętał, że wasze są lepsze. Da mi to motywację,

żeby przeszukiwać trupy.

– Taa. Przy waszych nie ma nic godnego uwagi...

Przez chwilę palili w milczeniu.

– Wiesz, Marcin?

– Mhm?

– Szkoda, że tak wyszło.

– Też żałuję.

– Taa.

Martin Renton zmarł cicho, bez teatralnego konania. Nie dopalił papierosa.

Wstawał świt.

Obudziła się, oczywiście, na pierwszy wystrzał. Wytoczyła się z „Królowej” i zaczęła brnąć przez wodę w stronę Wierzbowskiego.

– Marcin, co ty wyrabiasz?

Kolejna seria poszła w niebo.

– Nie widać, co wyrabiam?

Terkot karabinu zagłuszał szepty Mgły.

– Przestań! – Ręka Kici opadła na lufę broni. Dopiero wtedy przerwał ogień.

– Niech ktoś nas, kurwa, w końcu usłyszy. Obojętnie, kto. Każda godzina to kolejny test szczęścia dla Szafy. Możemy sobie iść do obozu jenieckiego, wali mnie to.

– Łączyłeś się z naszymi?

– Pewnie, że się łączyłem. Same szumy. Mamy zajebisty sprzęt do walki elektronicznej. Oni niestety też! – Zmęczenie wybrało akurat ten moment na doprowadzenie go do wybuchu. – Ale mam to gdzieś, powinienem był zacząć strzelać, jak tylko przyszedł ten cholerny jankes!

– Postrzelałeś, OK? – Kicia położyła mu dłoń na ramieniu i popatrzyła w oczy. Było w niej coś uspokajającego, nie, nie to – pragnienie, żeby ją ktoś uspokoił. Opuścił głowę. – Teraz poczekaj. Jak ktoś usłyszał, to przyjdzie. Nie marnujmy amunicji. Spróbujemy znowu później.

Wierzbowski wskazał zrezygnowanym ruchem na mangustę.

– Renton nie żyje.

– Szlag.

Płakała.

8 lipca 2211 ESD, 11:09

Przyszli. Unijni. Jedna po drugiej sylwetki patrolu wynurzały się z mgły. Wzięli nosze z Szafą. Zabrali nieśmiertelniki. Podali wodę i nakarmili.

„Królowa Nocy” – dom przez ostatnie dwa dni – miała pozostać za plecami. Była jeszcze

tylko jedna rzecz do zrobienia.

– Martin Renton, niech spoczywa tu w spokoju. Był jednym z nas. Niech dalsza droga

będzie dla niego lżejsza niż ta tutaj. Z gwiazd pochodzimy, do gwiazd wracamy.

Widma

Mgła oddawała żołnierzy powoli. Jeszcze trzy dni po tym, jak dotarli do punktu

ewakuacyjnego Dunkierka, pojawiały się w nim niedobitki zdziesiątkowanej kompanii Cartwright.

Druga drużyna była na miejscu już od jakiegoś czasu – grupa Niemi, choć szara

z wyczerpania, wyszła ze swojej części zadania bez nawet zadraśnięcia – nie licząc mocno pokiereszowanej twarzy Szczeniaka. Dopiero następnego dnia O’Bannon opowiedział o planie oesów, o tym, że Druga była właściwie poza bitwą. Dopiero wtedy Wierzbowski dowiedział się, że cała operacja się udała. Jeśli to miało być zwycięstwo, to nie chciał wiedzieć, jak wyglądałaby porażka. Nikt nie wspominał tylko, dlaczego Szczeniak wygląda tak, jakby zatrzymywał głową czołgi, ale w świetle tego, co działo się wszędzie dookoła, i tak można było uznać go za szczęściarza. Cóż, Van Reutersowi zawsze się upiekło – tym razem na szczęście nie tylko jemu.

Jeszcze tego samego dnia do placówki dotarła pięcioosobowa grupa prowadzona przez

Szalonego Borgię. Wysoki Włoch wyglądał jak poparzona karykatura samego siebie, a w jego grupie nie było ani jednej osoby, która nie byłaby ranna. Trzy z nich, wliczając w to samego sierżanta, zmarły w ciągu nocy. Marcin był zbyt wyczerpany, żeby zareagować na tę wiadomość inaczej niż tępym skinieniem głowy.

O świcie, z przerywanym szumem uszkodzonych silników, w Dunkierce wylądował

podziurawiony jak sito „Dachowiec”, ostatni z trzech strumieniowców, którym jakoś udało się dotrzeć do placówki. Wracał z jednej z wielu rozpaczliwie prowadzonych operacji osłony odwrotu skrwawionego, lecz nadal uparcie stawiającego opór batalionu majora von Zangena. Z przedziału desantowego maszyny wyciągnięto trójkę żołnierzy, parę martwych strzelców z plutonu łączności i skulonego radiooperatora na granicy katatonii. „Dachowiec” przyniósł również wieści o tym, że von Zangen wycofuje się coraz bardziej na wschód, odciągając przeciwnika od ich pozycji. I o tym, że na resztę mangust skrzydła transportowego nie ma co czekać.

Cartwright pojawiła się niemal równo trzy dni po Wierzbowskim, Kici i Szafie. Hełm

zastąpiła brudną ciemnozieloną szmatą, a oczy błyszczały jej od stymulatorów, ale szła pewnie i spokojnie, jakby wracała z patrolu. Nie przybyła sama. Na przedzie grupy szedł Sokole Oko, z karabinem przerzuconym przez ramię i wpół przymkniętymi oczami. Dalej Weiss w – jakimś cudem – nadal dobrze utrzymanym mundurze i Thorne, który na widok Polaka skrzywił się w ironicznym uśmieszku. Pochód zamykał Neve. Potężny mężczyzna co prawda szedł z pistoletem w dłoni, ale nadal targał na plecach erkaem, którego zapewne nie zdecydował się porzucić. Ta grupa nie sprawiała wrażenia niedobitków po przegranej bitwie. Marcinowi kojarzyli się z watahą wilków w trakcie naprawdę srogiej zimy.

Porucznik natychmiast poszła rozmawiać z dowódcą punktu ewakuacyjnego, kapitanem

Sztemem. Oczywiście, Jeyne Cartwright nie uznawała czegoś takiego jak przerwa w działaniach.

Dunkierka wypełniała się strzępami rozbitych oddziałów, pojedynczymi rannymi

i wycofującymi się z innych działań drużynami. Niewielkie ambulatorium było przepełnione, więc lżej rannych trzymano już praktycznie wszędzie. Kicia i Carrera mieli pełne ręce roboty –właściwie odkąd tu przybyli, Wierzbowski nie widział, żeby dziewczyna spała. Drżącymi od nadmiaru chemii dłońmi pakowała w siebie stym za stymem i spędzała każdą niemal chwilę w ambulatorium. Mówiła, że nie ma wyjścia, że jej nie zluzują, ale Polak nie wierzył jej za grosz.

Każdy medyk wie, jak zrobić sobie koktajl chemii, po której będzie wyglądał jak półmartwy –

idealna rzecz do załatwienia sobie wolnego dnia. Nikomu powieka by nie drgnęła, gdyby Kicia odpuściła. Ale oczywiście jej poczucie obowiązku jak zwykle wygrywało z instynktem samozachowawczym. To musiała być jakaś rzecz w psychice kadry medycznej. W noc po

pojawieniu się porucznik Cartwright Marcin, upewniwszy się, że nie jest absolutnie niezbędna, zaprawił jej kawę środkiem usypiającym. Zadziałało jak marzenie, wymęczony organizm uczepił

się szansy na chwilę odpoczynku. Myślał, że następnego dnia będzie na niego wściekła, ale chyba nawet nie pamiętała, jak znalazła się w namiocie.

Higiena leciała na twarz. Choć tabletek do uzdatniania wody mieli sporo i nie groziło im pragnienie, to jednak mycie w bagnie często bardziej przeszkadzało, niż pomagało. Dziękować opatrzności za chemię i oferowaną przez nią czystość, inaczej wróg mógłby ich zwyczajnie wywąchać. Z całego obozu tylko Weiss sprawiał schludne wrażenie – i nikt nie wiedział, jakim cudem. Reszta była zbieraniną przyszarzałych, zarośniętych widm, bardziej przypominających zbójów niż żołnierzy.

Codziennie dostawali zapewnienie, że Flota o nich pamięta, i codziennie czekali. Promy jednak nie nadlatywały.

Punkt zborny Dunkierka

12 lipca 2211 ESD, 12:34

Zajęli we czwórkę przedział pasażerski „Betty”, jednej z trzech ocalałych mangust, którymi dysponowała Dunkierka. Maszyna i tak nie miała zaplanowanych lotów, a była jednym z niewielu miejsc, gdzie było względnie sucho. Ostatnimi czasy namiot będący formalnie salą wspólną robił za przybudówkę do ambulatorium. Nikt nie chciał jeść w towarzystwie umierających ludzi.

Wierzbowski z westchnieniem oparł się o ściankę dzielącą przedział od kokpitu i położył na kolanach rację żywnościową. Miło było dla odmiany nie brodzić w błocie.