Выбрать главу

– Śniadanie mistrzów – wyszczerzył się rozparty obok Szczeniak, przełamując aktywator

chemicznego podgrzewacza. Z szerokim uśmiechem na posiniaczonej twarzy wyglądał teraz jak wyjątkowo źle przygotowany do występu klaun. – A także, dzięki uprzejmości racjonowania pożywienia, także obiad i kolacja. Standardowa racja żywnościowa, kurczak z ryżem. I pyszny pączek na deser.

Wunderwaffe Weiss, jakimś cudem gładko ogolony, tylko uśmiechnął się pod nosem,

rozpakowując swoją porcję.

– Widzę, że wstąpił w ciebie duch oficera werbunkowego zaduszonego własnymi folderami.

– Bueller ostrożnie odstawiła porcję, podwinęła nogawkę i poprawiła opatrunek na nodze. Była w tym pewna ironia – starsza szeregowa wyszła bez draśnięcia z dwóch ciężkich bitew, żeby teraz utykać z powodu zakażenia, które rozwinęło się po banalnym skaleczeniu łydki.

– Groźba? – Szczeniak zaciągnął się zapachem unoszącym się znad parującej porcji. –

Zamierzasz otruć mnie zaduchem swojej zagrzybionej nogi śmierci? Przy jedzeniu?

– Jak będziesz nadal tak obrzydliwie radosny, załatwię cię w dużo mniej miły sposób –

mruknęła ciemnoskóra kobieta, natryskując kolejną porcję pianki odkażającej na zielonkawosiną ranę. Wyjrzała na zewnątrz maszyny, spoglądając na chmury w kolorze stali. – Jak myślicie, jak długo będziemy tu siedzieć?

– Niech ci się do nieba tak nie spieszy. – Szczeniak parsknął ponurym śmiechem.

– Ja tam rozumiem Bueller... – odpowiedział mu Wierzbowski znużonym głosem. – Na

niebie wisi nasza kawaleria, która zawsze przybywa na czas. Mnie tam ciągnie do nich bardziej niż do siedzenia tutaj.

– Mylisz kawalerie, żołnierzu. – Szczeniak wykonał w powietrzu złożony gest widelcem

z nabitym nań kawałkiem mięsa. – To jankeska przybywa na czas. Nasza czyści konie i zastanawia się, czy już można przelecieć żony piechocińców.

– Żony? – Bueller uniosła brew.

– Detale, detale. – Szeregowiec wywrócił oczyma. – Gwarantuję ci, że kiedy przyjdzie pora, znajdą sobie coś do roboty, byle tylko się do was spóźnić.

– Do nas. – poprawił Wierzbowski.

– Do was. – Szczeniak przełknął porcję. – Ja mam szczęście, zapomniałeś?

– Właśnie widzę – zaśmiała się. – Bagno, woda w butach, obity pysk, jankesi wszędzie

wokół... Osobliwie postrzegasz szczęście.

– To przejściowe. – Van Reuters nie dał się zbić z pantałyku. – Sądząc zresztą po kondycji Czterdziestego, i tak wychodzę na szczęściarza.

– Może twoje szczęście załatwi nam promy ewakuacyjne? – rzuciła z przekąsem. – Dla

mnie taki jak dla oficerów poproszę.

Jedzący dotąd w milczeniu Wunderwaffe uniósł wzrok znad porcji.

– Nie opłacamy się – powiedział spokojnym głosem.

– Aha. – Szczeniak potarł dłonią napuchnięty łuk brwiowy. – A skąd niby ten pomysł?

– Jest nas niewielu, nawet nie kompania. Większość ranna. – Niemiec mówił bez zmiany

tonu, wpatrzony w swoją rację żywnościową. – Żeby spróbować nas stąd wyciągnąć, muszą

zaryzykować okręt, który wejdzie na orbitę, wyśle kilkanaście clansmanów albo ze cztery drakkary, odczeka i podejmie nas na pokład. Ryzyko dla okrętu, ryzyko dla wahadłowców i ich załóg. Ja bym go chyba nie podjął. Nie dla stu czterech osób.

– Bam! Wunderwaffe, teutońska maszyna optymizmu – zadrwiła Bueller, choć nie swoim

zwykłym ironicznym tonem. – Wiesz, tu jesteśmy nie tylko my. Jest von Zangen, są inne punkty ewakuacyjne. To daje więcej naszych.

– Może.

– No i stu sześciu, mistrzu – podjął szybko Szczeniak, dołączając się do koleżanki.

Wyglądał, jakby chciał podbudować raczej siebie niż kolegę. Jakakolwiek pomyłka Niemca dawała trochę pewności, że ów myli się też w innych sprawach.

– Stu czterech. – Wunderwaffe w sprawach sił ludzkich kompanii nie zwykł się mylić. –

Stavros i Marinelli zmarli godzinę temu.

Wyczerpanie żołnierzy w małym stopniu łączyło się z wysiłkiem fizycznym. W Dunkierce,

nie licząc może ambulatorium, działo się niewiele. Rutynowe działania w punkcie ewakuacyjnym ograniczały się w zasadzie do patrolowania perymetru, utrzymywania sprzętu w stanie używalności i dbania o gotowość bojową. Jednak, jak to obrazowo opisała Isaksson, gotowość bojowa i sprzęt Dunkierki pomogłyby może w walce ze średnio zdeterminowaną drużyną wroga lub plutonem pijanych dezerterów, ale nie z jednostką bojową. Patrole zaś... przy tak szczątkowej strefie sensorów wydawały się całkiem pozbawione sensu – we mgle można było przejść kilkanaście metrów od kogoś i pozostać niezauważonym.

Nie było niczym dziwnym, że wszyscy usiłowali sobie znaleźć jakieś zajęcie. Weiss biegał.

Z początku myśleli, że się zgrywa, ale Wunderwaffe z żelazną konsekwencją dwa razy dziennie truchtał dookoła obozu, rozchlapując przy tym głęboką do pół łydki wodę. Wielki Jóźwa z kolei czytał. Skądś wytrzasnął datapada napakowanego po brzegi książkami i większość wolnego czasu spędzał pochłonięty lekturą. Co jakiś czas manifestował swoją nowo zdobytą wiedzę literaturoznawczą, rzucając zza urządzenia jakiś szczególnie mu odpowiadający cytat. Budził tym powszechną wesołość, co jednak w niczym nie przeszkadzało długim ogonkom chętnych do wypożyczenia czytnika. Mały skupił się na próbie naprawy uszkodzonego rapiera – jednego z dwóch, jakie posiadała Dunkierka. Laser obrony przeciwartyleryjskiej wydawał się nie do uratowania, ale zwalistemu technikowi to widocznie nie przeszkadzało. W ostatnich dniach nie odzywał się praktycznie do nikogo, całkowicie zatopiony w pracy.

Starali się robić wiele rzeczy. Ale przede wszystkim czekali.

Wierzbowski, kiedy tylko nie miał służby, spędzał mnóstwo czasu na wpatrywaniu się

w ciemnoszare niebo, licząc, że może on pierwszy dostrzeże nadlatujące wahadłowce. Że może dostrzeże cokolwiek w rzadkich prześwitach pomiędzy pędzącymi chmurami. Czasem zdawało mu się, że widzi błyski, i wyobrażał sobie, że to znaki bitwy, że flota już się do nich przebija, że już niedługo... W takich momentach praktycznie nie czuł wody w butach, zapachu zgnilizny i leków, nie czuł potwornego znużenia, które towarzyszyło mu całymi dniami.

Nie był w tym odosobniony. Gdy odrywał wzrok od nieba i rozglądał się, widział też

innych. Dwóch, pięciu, dziesięciu. Niektórzy siedzący w wejściach do namiotów, inni oparci o któryś ze strumieniowców czy po prostu stojący po pół łydki w czarnej wodzie. Gdyby sytuacja Dunkierki nie była krytyczna, można by uznać widok ludzi wpatrujących się w puste niebo za całkiem zabawny. Wierzbowski jednak wiedział. Nikt nie chciał umierać na Bagnie, otoczonym przez szary, tłumiący wszystko opar, nie pamiętając, jak to jest mieć suche stopy.

Nigdy nie myślał, że czekanie może być tak męczące.

Mgła kurtuazyjnie nie przekraczała granicy obozu, jakby wyczuwała ludzkie terytorium.

Czasem była cofnięta tak, że zdawało się, iż niemal widzi się patrole na perymetrze, a czasem sięgała aż do zewnętrznego kręgu namiotów, nigdy jednak nie zapuszczała się dalej. Jeszcze tydzień temu Marcin uznałby to za niepokojące. Teraz jednak Mgła przestała być obcym stworem pochłaniającym intruzów. Była raczej towarzyszem, takim, którego nie zawsze się rozumie, ale którego obecność jest całkowicie naturalna. Wierzbowski sam był zdziwiony, jak zmieniło się jego podejście. Zdarzało mu się nawet myśleć, że to niepokojące, że jest powoli opętywany przez jakąś obcą siłę, dotychczas czającą się gdzieś pod powierzchnią bagna. Ale przez większość czasu czuł

się całkowicie spokojny.