Выбрать главу

Nadal szeptała. Czasem zdawało mu się, że słyszy ludzkie głosy, brzmiący gdzieś z głębin pamięci spokojny bas McNamary, przekleństwa CJ-a i cichy półgłos kobiety, z którą rozmawiał na Delta Dwa Zero, zanim... Zanim stało się coś, nad czym, jak to określił Thorne, „nie było sensu się zastanawiać”.

Od czasu do czasu przynosiła wieści. Odległy huk artylerii albo stłumiony świst turbin strumieniowców. Wierzbowski nie wiedział, co chciała przez to powiedzieć. I czy w ogóle coś.

Punkt zborny Dunkierka

13 lipca 2211 ESD, 02:11

Sen nie przychodził łatwo. Kiedyś Wierzbowski zakładał, że jest on prostą funkcją

zmęczenia, ale tutaj okazało się, że można być jednocześnie potwornie znużonym i całkowicie rozbudzonym. Bagno wszystko wywracało do góry nogami.

Z niechęcią założył mokre skarpety i wsunął stopy w buty. Dopiero wtedy podniósł się

z łóżka polowego i stanął w wodzie. Nie, żeby robiło to jakąkolwiek różnicę – i tak był już przemoczony – ale odruchy pozostały. Cicho opuścił namiot i starając się nie chlupać, ruszył

pomiędzy stanowiskami Dunkierki. W siwej ciemności mglistej nocy tu i ówdzie połyskiwały czerwone ogniki całkowicie nieregulaminowych – i zapewne zwiniętych z jakichś ostatnich resztek – papierosów. Najwyraźniej nie tylko on miał kłopoty z zaśnięciem.

Marcin przeciągnął się i ruszył, brnąc przez wodę. Nie miał żadnych konkretnych planów, ale wszystko było lepsze od prób zaśnięcia. Przeszedł obok namiotu dowodzenia i przykrytych CSS-owymi płachtami strumieniowców. Minął przynajmniej kilka osób – niektórych pojedynczo, innych parami – ale nikt nie rozmawiał, nie nucił, nie pogwizdywał. Było niemal całkowicie cicho –tylko Mgła snuła swoje zwykłe opowieści, co jakiś czas pozwalając mu usłyszeć dalekie echa eksplozji. Ktoś, gdzieś daleko na bagnie, musiał mieć ciężką noc. Z drugiej strony, dobrze było wiedzieć, że nadal toczy się walka.

Powolnym krokiem dotarł do stanowiska obrony przeciwartyleryjskiej. Jedyny sprawny

rapier świecił zieloną kontrolką gotowości, jego cztery jednostki ogniowe zastygły na pozycji bazowej, mierząc pionowo w niebo. Odkąd Wierzbowski był w Dunkierce, laser nie wystrzelił ani razu i czasami żołnierz zastanawiał się, czy faktycznie nie zawiedzie. Z drugiej strony, kiedy już się zacznie na całego, jeden rapier i tak nie wystarczy. Odruchowo spojrzał w stronę prowizorycznego stanowiska warsztatowego, gdzie Mały pracował nad drugim urządzeniem. Jak prawie co noc, pod niedokładnie zabezpieczoną CSS-ową płachtą paliło się światło. Żołnierz uśmiechnął się do siebie –zwalisty technik najwyraźniej też nie spał. Mały wkładał dużo energii w próby postawienia prawie całkowicie zniszczonego systemu, który kadra spisała już na straty. Wierzbowski sądził, że w przypadku kolegi była to raczej metoda zajęcia się czymś niż realna nadzieja na zreperowanie rapiera.

Przez dłuższą chwilę Marcin przyglądał się linii światła przy samej powierzchni wody. Co jakiś czas jasna kreska była przesłaniana cieniem, zapewne kiedy technik poruszał się wewnątrz miniaturowego warsztatu. Polak właśnie miał ruszyć dalej, kiedy światło zgasło zupełnie – pewnie Mały skończył na dziś.

Chwilę potem płachta odchyliła się i wyszły spod niej dwie osoby. Żadna z nich nie była Iriamem Trasicem. Idący pierwszy Szczeniak zakładał hełm, podając niższej Isaksson torbę narzędziową. Wierzbowski zmarszczył brwi.

– Szczeniak?

Dwójka przed nim zamarła.

– To ty, Wierzba? – rzucił wreszcie Van Reuters, drapiąc zarośnięty policzek. – Co tu

w ogóle robisz? Postanowiłeś sprawdzić, czy schadzki nie mamy?

– U Małego w warsztacie byłoby to zaskakujące. – Żołnierz wzruszył ramionami. – Nawet

jeśli się nie weźmie pod uwagę twojej atrakcyjności.

– Lecę na charakter i intelekt – parsknęła drobna radiooperatorka.

– To właśnie miałem na myśli. – Marcin skrzywił się ironicznie. – Van Reuters ma

szczęście, ale to zamyka listę jego przymiotów. Co tu robiliście?

– Złożona sprawa. – Isaksson potarła czubek nosa. – Pomagaliśmy Małemu, tak jakby.

W pewnym sensie.

– Rozumiem, że wasza sprawa i mam się odpieprzyć.

– Plotki o twoim intelekcie nie są ani trochę przesadzone, monsignore. – Szczeniak

wycelował w niego palec wskazujący. Zaraz jednak spoważniał. – Tego lasera nie da się naprawić.

Dbamy o to, żeby Mały miał z nim sporo małych robótek, zanim dotrze do muru. On potrzebuje tej roboty. Ma fatalny zjazd.

– ...Podczas gdy wszyscy pozostali bawią się świetnie. – Wierzbowski uśmiechnął się

z przekąsem. – Ale wasza sprawa.

Szczeniak i Isaksson wymienili spojrzenia. Wreszcie odezwał się Van Reuters. Jego głos był

całkowicie pozbawiony zwykłej pozy twardziela.

– Po ostatnim kotle wróciliśmy do obozu. Zanim się wycofaliśmy tutaj, poszedł rozkaz

zlikwidować sprzęt, którego mogą użyć jankesi.

Wierzbowski zamarł. No tak, powinien był o tym pomyśleć.

– „Świstak”?

Isaksson i Szczeniak kiwnęli głowami, jak pociągnięte jednocześnie za sznurki kukiełki.

– Kurwa.

Nie pytał dalej, a oni nic więcej nie tłumaczyli. Bez słowa ruszyli każdy w swoją stronę.

Cały pluton natrząsał się z przywiązania Małego do maszyny patrolowej, nikt jednak nie robił tego zbyt ostentacyjnie. Mały niewiele rzeczy kochał tak, jak grzebanie przy „Świstaku”.

Konieczność zniszczenia poduszkowca musiała być dla technika niczym rozkaz wykonania

egzekucji na młodszym bracie.

Wierzbowski zrobił jeszcze dwa kółka wokół obozu, zanim zdecydował się wrócić do

namiotu. Jak dawno temu wylądowali tutaj? Niecałe trzy miesiące, tyle, co nic. Trzy miesiące temu byli jeszcze w komplecie. Zanim przyszło Delta Dwa Zero. Dwunastka. Zanim przyszły bitwy.

A teraz jeszcze to... naprawdę, mogli darować Małemu tego „Świstaka”. I tak nikt poza nim nie umiał utrzymać go na chodzie. To naprawdę było Bagno. We wszystkich znaczeniach tego słowa.

Kiedy wracał do namiotu, zegarek pokazywał piątą rano czasu lokalnego, choć na oko

mogła być równie dobrze północ – na Bagnie nawet środek nocy nie różnił się zbytnio od południa.

Nadal nie był śpiący, ale szwendanie się po obozie nie działało ani trochę lepiej. Próbował myśleć o domu, ale ostatnio wspomnienia stawały się coraz bardziej rozmyte. A przecież nie był tutaj wcale tak długo. Operacja na New Quebec nie była pierwszą, w jakiej brał udział, ani nawet najdłuższą – tym niemniej każdy szczegół, jaki wyławiał z pamięci, wypełniał natychmiast mlecznoszary całun i zapach gnijącej wody.

Zasnął, kiedy zaczęło się przejaśniać. Śnił o marszu wśród czarnych, powykręcanych

konarów wypaczonych przez Bagno krzewów, o wilgoci w butach i śpiewie Mgły dookoła.

Co najdziwniejsze, to wcale nie był zły sen.

13 lipca 2211 ESD, 07:00

– Pobudka! – Silne kopniecie zakołysało polówką Marcina. – Życie prześpisz, biały

chłopcze.

Polak usiadł i spojrzał wprost w rozradowaną twarz Bueller, która oparła but na krawędzi łóżka polowego i poprawiła zapięcia klamer.

– Coś przegapiłem? – Przetarł brudnymi dłońmi oczy i rozejrzał się po namiocie. Poza nim i Bueller na miejscu był jeszcze tylko Weiss. Niemiec pracowicie golił się staromodną brzytwą przy niewielkim lusterku. Kiedy Wierzbowski spojrzał w jego kierunku, przerwał na moment i skinął

głową na powitanie. – Gdzie są wszyscy?

– Oblewają. – Bueller wyszczerzyła zęby i energicznie poklepała kolegę po ramieniu. –

Flota ma się po nas przytelepać. W końcu sobie przypomnieli.