Выбрать главу

– W tej sytuacji – kontynuowała oficer – misja nadal ma zielone światło. Ja, Alvarez, Niemi, Weiss, Thorne i Wierzbowski udamy się do Mike Sześć Dwa. Thorne, zabierzesz medpakiet, Wierzbowski, zapasowe nosze. Reszta zabezpieczy strefę lądowania.

Marcin niemal wyczuł radosny uśmiech Szczeniaka. Van Reutersa znowu miało ominąć

ryzyko.

– Cisza radiowa, tylko nasłuch, chyba że jesteście pewni tego, że i tak zostaliście wykryci –

porucznik zwróciła się do Isaksson. Szwedka szybko pokiwała głową. – Jankesi na pewno mają magów, co gorsza, mogą mieć ich tutaj. „Fandango” i „Betty” mają być zdolne do startu do pięciu minut po naszym powrocie. Dowodzi podporucznik Tayenne. – Pierwszy pilot „Fandango”, mulatka o orientalnej urodzie, skinęła głową.

– Mamy trochę poniżej trzech godzin na powrót. Powinniśmy się uwinąć w mniej więcej

takim czasie. Gdyby się jednak nie udało – Cartwright nie zmieniła tonu – macie rozkaz wracać do Dunkierki. Czy są pytania?

Nie było.

Kilka minut później oddział Cartwright już wyruszał, pozostawiając za plecami powoli

rozpływające się we mgle sylwetki przycupniętych w płytkiej wodzie mangust i zajmujących pozycje żołnierzy grupy Tayenne. Marcin obiecał sobie, że się nie obejrzy, ale oczywiście pękł.

Kiedy obrócił się pierwszy raz, stojący na posterunku Szczeniak uniósł w górę karabin i bez słowa pomachał nim na pożegnanie.

Kiedy obejrzał się po raz drugi, widział już tylko Mgłę.

Prowadził jak zawsze Sokole Oko. Hiszpan szedł poprzez głęboką do pół łydki wodę niemal bez hałasu, równo, nie zatrzymując się ani na chwilę. Nigdy nie błądził, nawet tutaj, jakby Bagno specjalnie dla niego robiło wyjątek i nie mamiło go jak innych.

Przez całą drogę nikt nie odezwał się nawet raz i muzyka Mgły była doskonale słyszalna.

Plusk wody, całkiem niedaleko, jakby do wody wpadł niewielki kamień. Melodyjny szelest, gdzieś za plecami. Śmiech, tak doskonale podobny do ludzkiego, że Marcin przez chwilę prawie dał się nabrać. Żołnierz uśmiechnął się do siebie.

Kiedyś bał się przebywać wśród gęstego oparu spowijającego Bagno, bał się odgłosów

i pojawiających się znikąd zawirowań powietrza. Teraz wsłuchiwał się w każdy ton cichej, szeleszczącej pieśni, podziwiał wzory, które malowały płynące strzępy szarości.

Dawno nie czuł się tak dobrze.

Placówka medyczna M-62

13 lipca 2211 ESD, 09:33

Gdyby załoga Mike Sześć Dwa nie odezwała się w komunikatorach, pewnie by go

przegapili. Przynajmniej na tyle zdał się tutejszy iście symboliczny perymetr sensorów – pozwolił

wykryć nadchodzącą pomoc. Oczywiście fakt, że w ogóle tam trafili, zawdzięczali przede wszystkim Sokolemu Oku i jego niezawodnemu wyczuciu kierunku. Wierzbowski coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jankesi mają szansę odnaleźć posterunek tylko dzięki przypadkowi. Zwłaszcza kiedy zobaczył, jak niewielka jest wynurzająca się z Mgły placówka.

Trzy namioty otaczały wielkie cielsko polowego ambulatorium, większego nawet niż to,

które mieli w Dunkierce. Wszystkie stały tuż obok siebie, wbrew regulaminowi, za to idealnie wykorzystując niemal całkiem odsłonięty kawałek gruntu. Poza tym załoga posterunku nie dysponowała praktycznie niczym. Żadnego pojazdu, żadnej ochrony przeciwartyleryjskiej, ani jednego nawet erkaemu. Batalion von Zangena faktycznie zostawił tylko to, co z całą pewnością nie mogło mu się przydać. Trudno było się zresztą dziwić – Mike Sześć Dwa i tak nie miałby szans w walce, w razie napotkania wroga przetrwanie załogi zależało od wypadkowej dobrej woli jankesów i szybkości, z jaką placówka się podda. Dowództwo batalionu musiało to wiedzieć i z niezwykłą precyzją nie pozostawiło posterunkowi żadnej innej opcji. W ten sposób przynajmniej nie było szans, że załoga zacznie zgrywać bohaterów.

Dowódca, szczupły podporucznik Piaggi, o zmęczonej, jakby zapadniętej twarzy i szarych jak mgła oczach nie ukrywał radości z ich nadejścia. – Dobrze, że przyszliście – mówił do Cartwright tonem pozornie radosnym, lecz podszytym desperacją. – Już myślałem, że nasz mały zakątek został zapomniany. W końcu nie jesteśmy tacy ważni. Macie może jakieś środki przeciwbólowe? Rannym bardzo ułatwiłyby podróż, a nasze zapasy się wyczerpały.

Przygotowaliśmy wszystko do drogi, ale brakuje noszowych...

– Marcin. – Sokole Oko zmaterializował się nagle za jego plecami. – Przejdź się do

ambulatorium, sprawdzisz, czy ranni są gotowi do transportu. Soren ci pomoże.

– Tak jest. – Z trudem odwrócił wzrok od dwójki rozmawiających oficerów i skinął głową.

– Już idę.

Olbrzymie ambulatorium Mike Sześć Dwa było niemal puste. Pewnie rozstawiono je jako

podstawowe stanowisko medyczne Trzeciego Batalionu, a potem, kiedy trzeba było się wycofywać, nie było już czasu go zabierać. Sześć osób uwijało się pomiędzy kilkoma parami noszy, co jakiś czas wymieniając między sobą ciche uwagi.

– Szeregowi Wierzbowski i Thorne. Przysłano nas do pomocy – rzucił Polak w powietrze.

Sokole Oko nie powiedział, do kogo trzeba się zgłosić. – Na co się możemy przydać?

Niska, masywna kapral z odznaką medyka na ramieniu przerwała pracę i zlustrowała nowo

przybyłych. Marcin z najwyższym trudem powstrzymał się od spuszczenia wzroku. Medyk musiało całkiem niedawno coś wybuchnąć w twarz – kobieta praktycznie nie miała nosa, a paskudnie zeszpecone rysy skrywała przepaska. Jedyne widoczne oko miało hipnotyzujący, fioletowy kolor, a na jej szyi wisiało kilkanaście łańcuszków nieśmiertelników.

– Kapral Villai. Fajnie by było zobaczyć jakąś chemię. – Podświadomie spodziewał się

zachrypniętego warczenia, ale medyk miała zaskakująco przyjemny głos. – Z całą resztą już sobie poradziliśmy.

Thorne bez słowa zdjął plecak i wydobył z niego apteczkę. Twarz kapral rozjaśnił szczery uśmiech, fioletowe oko zabłysło radośnie. W trzech krokach była już przy nich. Nieśmiertelniki zabrzęczały cicho.

– Widzę, że możemy się dogadać. Dajcie nam trzy minuty i jesteśmy gotowi. – Otwarła

pojemnik i zręcznie wyciągnęła garść dozowników. Uniosła łup, aby pokazać go reszcie. –

Painkillery! Drodzy pacjenci, oto znak nadchodzących godzin!

Jedna czy dwie osoby zareagowały cichymi głosami entuzjazmu, ktoś podniósł radośnie

pokryte oparzelinami ramię.

– Podobno Flota w końcu się zdecydowała? – Medyk zwróciła się w ich stronę. – Wracamy

do domu?

Jeśli ich nie dopadną jankesi. Jeśli strumieniowce nie nawaliły. Jeśli się jakoś upchają do

„Betty” i „Fandango”. Jeśli przetrwają marsz w trudnych warunkach. Jeśli wahadłowce

rzeczywiście przylecą.

– Dobrze pani słyszała, kapralu. – Wierzbowski uśmiechnął się od ucha do ucha. Miał

nadzieję, że wyglądał na szczerego. – Za dwie godziny już nas tu nie będzie.

Dopiero wtedy dokładniej przyjrzał się wszystkim obecnym. Żaden z nich nie był

uzbrojony, a początkowe wrażenie umundurowania było wytworzone przez narzucone na błękitne kombinezony kurtki.

– Thorne...

– Widzę. – Mężczyzna zrobił pół kroku naprzód i położył dłoń na chwycie karabinu. –

Kapralu?

– Tak, to miejscowi. – Fioletowooka kobieta nie wyglądała nawet na zdenerwowaną.

Wzruszyła ramionami. – Są ranni. To jest szpital. Mieliśmy ich rozstrzelać?

– Może. – Thorne popatrzył na nią dziwnie. Przez chwilę mierzyli się z kobietą wzrokiem.

Wreszcie szeregowiec parsknął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem. Pozwolił broni luźno

zawisnąć... – Sądzę, że to po prostu ironia losu. Wierzba, zawiadom porucznik Cartwright.