Выбрать главу

– Byłabym głęboko wdzięczna, gdyby poinformował mnie pan, co tu się dzieje. – Jeyne

Cartwright doskonale panowała nad głosem. To jej oczy mówiły, że sytuacja jest niebezpieczna.

Wierzbowski spojrzał na Thorne’a i wzruszył ramionami. Porucznik przyszła do

ambulatorium natychmiast po otrzymaniu meldunku, niemal w pół zdania przerywając rozmowę z Niemi. Zabrała ze sobą Piaggiego, ale nikomu więcej nie pisnęła ani słowa. Kilku żołnierzy odprowadziło ich zaintrygowanymi spojrzeniami, ale nikt o nic nie pytał.

Teraz kobieta stała naprzeciw rzędu niepewnie spoglądających na nią Amerykanów. Była

zwrócona przodem do nich, niemniej jej wzrok taksował Piaggiego.

– Placówka medyczna ma obowiązek udzielić pomocy każdemu potrzebującemu, tak mówi

prawo wojny...

– Prawo wojny. – Głos Cartwright był niemal uprzejmy. – A co mówi prawo wojny

o wprowadzaniu w błąd starszych stopniem? Nie przyszło panu do głowy, że może przydałaby się dokładniejsza informacja o pana pacjentach?

– Gdybym cokolwiek powiedział, z ewakuacji byłyby nici. – W szarych oczach

podporucznika błysnęły iskierki oporu. – To w końcu Amerykanie. Ile warte jest ich życie dla kadry? Zostawiliby ich tutaj, i dobrze pani o tym wie.

– Być może, ale to nie pańska decyzja, poruczniku Piaggi. – Cartwright mówiła półgłosem, ale Wierzbowskiemu zdawało się, że jej słowa niosą się po całym ambulatorium. – Pan miał

przekazać wiadomość o stanie Mike Sześć Dwa. I nie zrobił pan tego.

– Nie zrobiłem tego, ponieważ wiedziałem, jak to się skończy. – Oficer uśmiechnął się

ponuro. – „Ewakuować tylko unijny personel”, prawda? A jankesi nie przyjdą tu od razu na wezwanie, będą się bali zasadzki. Dzień, dwa? Ci ludzie tyle nie mają!

– Być może.

– To ja, a nie pani, miałbym wykonać taki rozkaz. – Porucznik mówił z narastającą pasją, po raz pierwszy zdawał się w ogóle nie być zmęczony. – Pani wydałaby tylko komendę i została z czystym sumieniem w Dunkierce. To ja musiałbym spojrzeć w oczy tym ludziom, ludziom, którym obiecałem ochronę, i...

Zamilkł nagle, choć Cartwright nie powiedziała ani słowa, tylko gwałtownie zmrużyła oczy.

Przez bardzo długą chwilę wbijała w Piaggiego absolutnie nieruchome spojrzenie, spięta, jak gotowa do skoku puma. Marcin powoli przełknął ślinę. Jeszcze nie widział Cartwright w takim stanie.

I wtedy nagle rozluźniła się.

– Zanim wykręcił pan swoją sztuczkę, poruczniku, były dziesiątki sposobów, żeby pomóc

tym ludziom. – W jej głosie nie było gniewu, którego Wierzbowski się spodziewał. – Teraz pozostały jedynie te najgorsze.

Przesunęła wzrokiem po rannych cywilach i uśmiechnęła się smutno.

– Proszę kontynuować przygotowania do wymarszu. Za pięć minut ruszamy.

Po raz ostatni spojrzał na Mike Sześć Dwa niecały kwadrans później, kiedy kolumna

marszowa Cartwright wyruszała w drogę powrotną do strefy lądowania strumieniowców.

Pozbawiona nawet swojej niewielkiej obsady placówka wydawała się jeszcze mniejsza, jakby przytłoczona przez otaczającą ją Mgłę.

Złudzenie, skarcił się w myślach.

Obok Wierzbowskiego szła kapral o fioletowym oku i poharatanej twarzy, z dłońmi

zaciśniętymi na uchwytach noszy. Wiszące na szyi nieśmiertelniki wygrywały nierówny rytm, kiedy stawiała pewne, energiczne kroki. Kobieta szeptała coś do siebie, ale mimo niewielkiej odległości nie był w stanie rozróżnić słów.

– Marcin. – Sokole Oko trącił go lekko w ramię i wskazał w górę. – Dobre wiadomości.

– W końcu są – rzucił ktoś w komunikatora.

– Nareszcie! – zaśmiała się kapral Villai.

– Lepiej późno niż wcale – mruknął Thorne.

Spojrzał w granatowoszare niebo, gdzieś wysoko powyżej granicy Mgły. Najpierw nie

zobaczył nic – i w pierwszej chwili pomyślał, że kapral stroi sobie z niego żarty. Potem pojawiły się, najpierw pojedyncze, potem coraz więcej, wreszcie całe stada.

Szybko przemieszczające się punkty, jeden obok drugiego. Dziesiątki. Wabiki, przynęty dla wrogich systemów przeciwlotniczych, mające odwieść je od o wiele cenniejszych obiektów.

Flota rozpoczynała ostrzał osłonowy. Już niedługo poślą promy.

Strefa awaryjnego lądowania „Dachowca”

13 lipca 2211 ESD, 10:59

Dotarli do maszyn, kiedy Marcin akurat miał zmianę przy noszach. Cartwright złamała ciszę radiową i zażądała naprowadzenia w ostatnim momencie, ale i tak okazało się niepotrzebne. Sokole Oko nie błądził – jakiś szósty zmysł pozwalał mu idealnie odnajdywać trasę nawet w takich miejscach jak Bagno. Czasami Wierzbowskiemu wydawało się to niemal magiczną umiejętnością.

Obsada strefy lądowania mangust pod wodzą podporucznik Tayenne nie marnowała czasu.

Rozbity „Dachowiec” miał pousuwane płyty poszycia, jeden z pilotów na wpół ukryty we wnętrzu maszyny operował przenośną spawarką. Kilka niezidentyfikowanych bliżej dla Wierzbowskiego części leżało w pedantycznym porządku na odmontowanym skrzydle maszyny. Sama Tayenne ruszyła im na spotkanie, kiedy się zbliżyli.

– Dobrze was widzieć z powrotem. – Wytarła szmatą brudne ręce, po czym zatknęła ją za

pas. – Jesteśmy gotowi do startu. Wygrzebaliśmy kilka drobiazgów z „Dachowca”, jemu już się nie przydadzą, a „Fandango” miała problem z dystrybucją mocy. Teraz powinno być po sprawie.

– Co z rannymi? – Cartwright zwolniła nieco kroku.

– Starszy szeregowy Neve pozbierał się trochę bardziej, nadal zawroty głowy i problemy z błędnikiem, ale wyjdzie z tego. – Pilot odruchowo spojrzała w stronę mangust. – Kapral DaSilva bez zmian, nadal nieprzytomna.

Thorne i Marcin wymienili spojrzenia. Starszy żołnierz ledwo dostrzegalnie wzruszył

ramionami.

– Rozumiem. Ile mamy miejsca?

– Szesnaście, góra osiemnaście. W tym stanie nie ryzykowałabym więcej. – Tayenne rzuciła okiem na oddział Wierzbowskiego. – Pozwoliłam sobie przenieść rannych do sprawnych strumieniowców.

Przez chwilę obie kobiety milczały, ciszę przerywał jedynie chlupot butów w wodzie.

– Proszę się nie martwić o rannych, poruczniku – powiedziała wreszcie Cartwright. –

Kończcie robotę, za najdalej dziesięć minut startujemy. Zechce pani ściągnąć tu resztę moich.

– Zaraz tu będą. – Pilot kiwnęła głową i odtruchtała w stronę maszyn.

– Oddział, stop. – Jeyne Cartwright obróciła się w stronę reszty oddziału. – Nosze z rannymi do sprawnych maszyn, zbiórka za pięć minut tutaj. Niemi, do mnie, Alvarez, proszę ściągnąć tu Isaksson.

Marcin i stanowiący jego parę Wunderwaffe pomaszerowali w stronę „Betty”. Wstawili

nosze do wnętrza maszyny, zaraz obok identycznych noszy Kici. Dziewczyna wyglądała faktycznie fatalnie. Jej twarz była blada jak ściana, pokryta drobną siateczką kropli potu. Ręce dygotały jej jak po przedawkowaniu, a z kącika ust wyciekała stróżka śliny. Wierzbowski rozwiązał CSS-ową chustę i delikatnie starł jej pot z czoła. Thorne chyba przesadził ze swoją mieszanką. Miała wyglądać fatalnie, ale nie naprawdę być w fatalnym stanie.

– Trzy minuty – rozległ się za jego plecami głos Weissa. – Pójdę przodem.

– Jasne, dzięki. – Marcin wykonał ręką nieokreślony gest, coś pomiędzy uspokajającym

uniesieniem dłoni i machnięciem. – Zaraz tam będę.

Wykorzystał ponad półtorej minuty na obmyślanie, jak wytłumaczyć jej się z tego, co zrobił.

Przecież było wiadomo, jaka jest sytuacja, wiadomo, co Kicia, z jej poczuciem obowiązku, mogła postanowić. Wiadomo, że była w złym stanie. Wiadomo, że nie mógł jej na to pozwolić. Kolejne trzydzieści sekund zużył na dojście do wniosku, że wytłumaczenie do niej nie trafi. Powiedział więc po prostu ciche „przepraszam”.