Выбрать главу

Cofnęła się o krok. Przez chwilę panowała całkowita cisza, jakby wszyscy zostali zaklęci przez nagłe oświadczenie. Pięć, dziesięć sekund upłynęło w całkowitym bezruchu, jak na starej fotografii. Wreszcie odezwała się Niemi.

– Zostaję. – Sierżant nie mówiła wiele głośniej od szeptu, ale jakimś cudem Wierzbowski doskonale ją usłyszał. Finka stanęła obok Cartwright.

Sekundę później podszedł do nich Sokole Oko, a potem Weiss. Żaden z nich nie powiedział

ani słowa. Thorne westchnął ciężko i pokręcił głową z rezygnacją.

– Wolałbym, żebyśmy nie polegali na „absolutnym minimum” – mruknął, podchodząc do

grupy.

– Kurwa jebana wasza mać, popierdoleńcy... – mruknął Neve i spojrzał zdezorientowany na Szczeniaka. – Pojebało ich, czy jak?

– Ludzie są pojebani z natury. – Van Reuters założył hełm. – Taka karma.

Wzruszył ramionami i zrobił krok do przodu.

– A ciebie co pizdło? Na chuj idziesz, jest pięć osób!

– Delta Dwa Zero. – Szczeniak uśmiechnął się. Smutno, zupełnie nie po szczeniakowemu. –

Nie chcę powtórki.

– Pojebało cię, Szczeniak – żachnął się erkaemista. – Całkiem pojebało.

Marcin zerknął na przycupnięte we mgle strumieniowce. Pięć minut dzieliło go od podróży do Dunkierki, a potem na orbitę. Pięć minut i będzie mógł odetchnąć. Potem zwinie się w kłębek, zaśnie i obudzą go dopiero w domu. Grupa zadaniowa liczyła już sześć osób. Pewnie aż nadto.

W zasadzie nie miał po co zostawać.

Oprócz tego, że to był jego oddział. Oprócz tego, że Kicia uznałaby go za tchórza. Ona by się na pewno zgłosiła. Nie mógł przecież być gorszy.

Oprócz tego, że każda osoba, która zostaje, to wolne miejsce.

Wymienił spojrzenia z Isaksson. Radiooperatorka przygryzała dolną wargę, co jakiś czas nerwowo pocierając nos. Za jej plecami falowała Mgła, składając swe pasma w nieokreślone kształty, tchnąc szepczącym oddechem. Gdzieś na granicy słyszalności zdawało mu się, że rozróżnia głos Josephine Cannaranthe, że słyszy niepewny chichot dzieciaka, któremu Ricardo podawał lek.

Powoli, niemal bezwiednie ruszył za Szczeniakiem. Isaksson powoli skinęła głową.

– Ci, którzy lecą, zostawiają amunicję i sprzęt – mówiła porucznik cichym głosem. –

Amunicję na wypadek problemów, sprzęt ze względu na jego wagę. Nie przewiduję kłopotów, ale wszystko się może zdarzyć, więc nie popsujmy tego na ostatniej prostej. Czy to jest jasne?

Odpowiedziało jej kilka kiwnięć głową, nikt się nie odezwał. Wszyscy, cywile i żołnierze, stali jak zaczarowani.

– Zatem do pracy, start za pięć minut – powiedziała głośniej. – Rozejść się.

Dopiero to jakby złamało zaklęcie i strefa lądowania wypełniła się ruchem. Nosze

wędrowały do zatłoczonych strumieniowców, przepakowywano plecaki, opróżniano uprzęże.

– Jak następnym razem przyjdzie mi na myśl taka głupota, powiedz Neve’owi, żeby mi

przypieprzył. – Szczeniak wykrzywił się w zgryźliwym półuśmiechu, opróżniając apteczkę pokładową „Fandango”. Szybko wracał do zwykłej nonszalanckiej pozy. – Co my właściwie tu będziemy robić?

– W twoim przypadku nietrudno zgadnąć. – Wierzbowski sięgnął do hełmu Kici

i wprawnym ruchem wyciągnął baterię zestawu wizyjnego. – Ty będziesz narzekał.

– Mam trochę opatrunków. – Villai podeszła do obu żołnierzy. Spojrzała na Van Rutersa

jednym okiem. – Przydadzą się?

– Jaaaaa... Oj. – Szczeniak niemal podskoczył, widząc okaleczoną twarz medyk. Skrzywiła się na jego reakcję. – Pewnie. Jasne. Dziękuję.

– Nie panikuj. – Kobieta westchnęła. – Nie będę cię próbować uwodzić.

– Cholera, muszę tracić seksapil. – Van Reuters pozbierał się błyskawicznie. Poklepał

znacząco karabin. – Amunicja, proszę? I plecak. Masz pornole?

– Chciałbyś, prawda?

– Właściwie to tak.

Marcin tymczasem odebrał dwa magazynki od wysokiego niemal na dwa metry żołnierza

z ręką na temblaku i opatrunkiem na głowie. Razem z jego zapasami, pozbieranymi jeszcze na Dunkierce, dawało to całkiem pokaźną ilość. Poprawił paski plecaka i powiódł wzrokiem po krzątaninie panującej przy strumieniowcach. Za chwilę wystartują, unosząc Kicię ku bezpieczeństwu promów ewakuacyjnych. Uśmiechnął się do siebie. Przynajmniej tyle dobrego.

Odruchowo spojrzał w stronę „Betty”. Kilku Amerykanów pomagało właśnie pakować na pokład nosze z rannymi towarzyszami. Jedna z nich – pulchna kobieta, którą żołnierz pamiętał sprzed kilku minut, obróciła się w jego stronę. Przez chwilę patrzyła na niego nieruchomo. Miała brązowe, zupełnie przeciętne oczy, w których odbijała się Delta Dwa Zero. I Dwunastka. Marcin przełknął

ślinę. Mógł się tylko domyślać, w jakie piekło musiało zmienić się życie takich ludzi jak ona, kiedy oddziały Unii wylądowały na New Quebec. Jasne, walczyli z żołnierzami, ale przecież nie tylko oni tu byli.

Kobieta uśmiechnęła się. Odpowiedział uśmiechem.

Nad nimi ostrzał osłonowy floty znaczył ciemne niebo błyszczącymi punkcikami wabików.

Pierwszy raz od bardzo dawna widok nad New Quebec był naprawdę piękny.

Spojrzał jeszcze raz na niebo, nadal jaśniejące ogniem osłonowym floty. O tej porze

powinny już lecieć wahadłowce. Wkrótce usiądą w Dunkierce, a niedługo potem Kicia będzie bezpieczna. Miał tylko nadzieję, że zrozumie.

– Wierzba. – Niemi położyła mu dłoń na ramieniu. – Pora się zbierać.

– Dokąd?

– Porucznik ma listę pozostawionych składów polowych. – Sierżant zerknęła na Cartwright, rozmawiającą o czymś cicho z Sokolim Okiem. – A potem... Potem pewnie na wojnę.

– Tam już byliśmy. – Wierzbowski parsknął cichym śmiechem. Właściwie po Jeyne

Cartwright nie mógł się spodziewać czegokolwiek innego. – Ale przynajmniej znana okolica.

Zarzucił ciężką torbę ze sprzętem na ramię i po raz ostatni spojrzał w kierunku, gdzie zniknęły strumieniowce.

Najpierw ruszyli Sokole Oko i idący kilka metrów po jego lewej Szczeniak, który jak

zawsze sprawiał wrażenie, jakby szykował się do ucieczki. Potem porucznik, pewnym i spokojnym krokiem, i niemal radośnie podskakująca Isaksson. Szwedka zapewne postrzegała sytuację jako przygodę życia. Wunderwaffe, skupiony, sprężysty i czujny, i Thorne, sunący nieco ospale naprzód, osłaniali je po obu stronach, idąc niemal równo. W końcu, na tyle grupy, on wraz z sierżant Niemi.

Sylwetki idących przed nim rozmywały się w panującej nad bagnem szarości, tym razem

jednak było to niemal przyjemne uczucie.

Mgła radośnie witała ich przyjaznymi szeptami, jak swoich, jak kolejne z tysięcy widm

Bagna.

5

Polowy punkt dowodzenia ppłk. Brisbane’a

14 lipca 2211 ESD, 11:43

– „Kalipso” diabli wzięli, panie pułkowniku. – Harris podbiegł do dowódcy. Porucznik

mimo ostatnich dni w ogóle nie wydawał się zmęczony. Czasem Brisbane mu zazdrościł. Sam czuł

potworne znużenie. – Major Hampel właśnie dostał wiadomość.

Wnoszący skrzynki na rampę załadunkową clansmana żołnierze zamarli na ułamek

sekundy, ale natychmiast podjęli pracę.

– Coś jeszcze? – Brisbane pokiwał powoli głową i oparł się o burtę wahadłowca, aż po

kadłub zanurzonego w błocie. Spojrzał na datapad i szybko skasował kilka symulacji. Bez

„Kalipso” i tak nie miały sensu. – Co z rezerwą?

– Major przygotował listę innych okrętów ewakuacyjnych wraz z czasami na orbicie –

odparł porucznik. – Najbliżej mamy do „Belfastu”, potem „Toskanii”. Transportowce. Na orbicie za sześć godzin, pozostaną na niej przez siedemdziesiąt cztery minuty.