Выбрать главу

– Nie.

– Rozumiem, następny... – Harris wydobył z kieszeni wydruk i przyjrzał się mu – „Turku”...

– Potrzebuję niszczyciela lub korwety. Transportowce nie mają szperaczy, a krążowniki są podstawowym celem wroga.

Harris przebiegł wzrokiem po liście.

– „Drapieżca”, osiem godzin i dziewięć minut, „Żmija” godzinę później. Wąskie okna, będą na pozycji przez mniej niż dwadzieścia minut.

– Zdobądź namiary i kody dokowania do „Żmii” i dostarcz je pilotom.

– Tak jest. – Harris obrócił się i ruszył truchtem w stronę stanowiska maga, kilkadziesiąt metrów dalej.

Pułkownik westchnął.

Koszty rosły. Brisbane nie wierzył, co prawda, w wojnę bez kosztów, ale to nie znaczyło, że ich nie zauważał. Jak dotąd Czterdziesty Regiment poniósł ciężkie straty, choć zdecydowanie mniejsze, niż stałoby się to w dogodnym do walki terenie. Bagno było niemal stworzone do rozproszonego oporu i choć wojska Unii stanowiły coraz mniejszą wartość bojową, nadal dysponowały ludźmi, których będzie się dało ewakuować.

„Królewski Dąb” z eskadrą był w bitwie od ponad tygodnia i pułkownik wolał nawet nie

myśleć, jakie ofiary ponosiła na niebie marynarka wojenna. Nie chodziło nawet o zniszczone okręty. Ofiary marynarki wojennej były zmyślnie ukryte pod wpisami „sprawność bojowa za 12

godzin” albo „zniszczone przedziały silnikowe 1 i 2”. Na okrętach floty nie istniały niegroźne uszkodzenia.

No a teraz – „Kalipso” zniszczona.

Stu sześciu doskonale wyszkolonych specjalistów i komandor Machado, obok Hayden jeden

z najlepszych dowódców okrętów, jakich Brisbane znał.

Cóż, trzeba będzie radzić sobie bez nich.

Strategia wygrywająca

Mostek EUS „Drapieżca”, jeden skok od New Quebec

11 sierpnia 2211 ESD, 22:01

Powietrze na powrót przestało być płynne. Nadal żyli.

Wziął kilka głębokich oddechów i rozluźnił dłonie, odrobinę zbyt mocno zaciśnięte na

poręczach fotela kapitańskiego.

– Inżynieryjne, status systemów, radar, melduj, co z konwojem, uzbrojenie, gotowość na wszystkich wyrzutniach, ekran antyrakietowy na nas. Nawigacja, natychmiast odpiąć porucznik Knight od neurozłącza i przenieść ją do ambulatorium. Raportuj o pozycji statku, kiedy tylko to będzie możliwe. Łączność, daj mi „Banshee”. – Wyszkolony głos nie zdradzał niepokoju, choć nerwy komandora porucznika Christiansena były napięte do ostatecznych granic.

Eter natychmiast wypełniły głosy oficerów „Drapieżcy” potwierdzających otrzymane

rozkazy.

– Napęd żółty, sensory żółty, wyrzutnie siedem do dwanaście czarny, podtrzymywanie życia żółty, tarcza antyrakietowa żółty, dehermetyzacja na pokładzie drugim, sektory jeden, cztery i pięć, grodzie trzymają, pożar w trzeciej sekcji generatorów, ekipy w drodze, łączność żółty...

Lefeyne potrząsnął ukrytą za filtrem skafandra głową, pochylając się nad konsoletą. Jego palce zatańczyły po klawiaturze, kiedy porucznik wprowadzał kolejne komendy.

– Wyrzutnie jeden – trzy gotowe, cztery – sześć gotowe za trzy minuty, brak informacji od centrali koordynacji ognia... – Niewysoka, muskularna Bueller uniosła wzrok znad stanowiska uzbrojenia. – Tarcza antyrakietowa gotowa do przechwytywania celów na wektorze ataku na „Drapieżcę”.

– Porucznik Knight opuściła stanowisko szperaczy, przenosimy ją do med-labu, stan

stabilny. Są już dane skoku, czas pobytu w przestrzeni przystankowej dwadzieścia sześć dni, rozpoczynam ustalanie pozycji.

Dwadzieścia sześć dni. Ilekroć Christansen słyszał meldunek dotyczący ustaleń czasowych po skoku, czuł się nieswojo. Jeszcze kilka sekund temu była połowa lipca.

– Mamy kontakty, przyjazne, dwanaście sztuk. Powtarzam, przyjazne, dwanaście sztuk,

identyfikuję... – zgłosił lekko niespokojnym tonem skupiony nad ekranem radaru chorąży Collie.

Dowódca uniósł brew. Tylko dwanaście...?

– Radar, potwierdź.

Kątem oka zauważył kilku oficerów obracających się wyczekująco w stronę Colliego. Na

kilka sekund mostek zamarł. Dwanaście... Kogoś zgubili.

– Potwierdzam, dwanaście unijnych kontaktów. – Chudy jak patyk, niemal tonący

w ciemnoszarym skafandrze chorąży zamrugał szybko i oblizał wargi. Na jego bladej twarzy, nawet poprzez filtr, widać było błękitne linie żył. Ostatnie dni zamieniły wesołego chłopaka w swój własny cień. – Pełny raport, kiedy otrzymam kody identyfikacyjne...

Spojrzenia kilku par oczu wbiły się w plecy Colliego w oczekiwaniu na konkrety. Te jednak nie nadeszły ze stanowiska młodego radarzysty, tylko od Zielińskiego, manipulującego przy konsoli łączności.

– Brak łączności z „Banshee”, powtarzam, brak łączności. – Dłonie w rękawicach poruszały się po klawiaturze komputera, kiedy Zieliński zmieniał ustawienia anteny. – Szósta próba, bez odpowiedzi. Diagnostyka pokazuje żółte, system działa... Pozwolenie na otwarty tekst?

– Nie udzielam, na razie nic nie wiemy o okolicy. Collie, rozejrzyj się za „Banshee”.

Zieliński, przekaż na „Żmiję”, żeby też spróbowali. Bueller, sprawdź, czy mamy jakieś sygnały od ich centrali taktycznej. Może padł im system główny. – Christiansen zmusił się do spokojnego tonu, jednak każdy oficer na mostku przeczuwał, że dowódca nie spodziewa się sukcesu. Jeśli „Banshee”

była w pobliżu, radar powinien ją wykryć, a nawet jeżeli nie, niszczyciel miał dziesiątki sposobów kontaktu z „Drapieżcą”. Ciężko uszkodzony okręt musiał nie przetrwać szaleńczego skoku w przestrzeń nieoznakowaną, a w najlepszym przypadku został rzucony nie wiadomo gdzie przez jakieś drobne przekłamanie w koordynatach nawigacyjnych.

Nikt jednak nic nie mówił. Bali się zapeszyć. Gdzieś w przemęczonych umysłach nadal tliła się nadzieja, że może jednak przyrządy się pomyliły, może niszczyciel jest jeszcze z konwojem.

Złe wieści potwierdził Collie. Chorąży kilkanaście razy wprowadzał odpowiednie procedury do komputera, nim w końcu zdecydował się na raport.

– Nie mam sygnału identyfikacyjnego „Banshee”, kapitanie. Chyba faktycznie ich

straciliśmy. Pozostałe kontakty zidentyfikowane i oznaczone. Brak wrogich jednostek.

– „Żmija” potwierdza, jedenaście transportowców i my – niemal wszedł mu w słowo

Zieliński.

Dowódca powolnym, zrezygnowanym ruchem kiwnął głową. Strata niszczyciela była

dotkliwa nie tylko z punktu widzenia konwoju pozbawionego kolejnego okrętu eskorty. Eskadra latała razem od prawie dwóch lat, i kiedy dowodzona z rezerwowego mostka, lecąca na niesprawnych silnikach „Banshee” zaginęła podczas rozpaczliwego sześciosekundowego ślepego skoku konwoju, jej marynarze i oficerowie stracili ponad setkę znajomych, często przyjaciół –dodatkowy cios po utracie flagowego „Jastrzębia” zaledwie godzinę wcześniej. Prawie miesiąc temu, jeśli operować czasem normalnej przestrzeni.

Mniej realistycznie myśląca część umysłu kapitana liczyła na to, że „Banshee” się

odnajdzie, że została rzucona gdzieś w okolice ludzkich baz, obojętnie – czy unijnych, czy nawet amerykańskich lub imperialnych. Nawet niewola była lepsza od powolnej śmierci w przestrzeni, od gasnących reflektorów oświetlających stojące na czarnym polu wskaźniki stanu tlenu.

Zmusił się do zmęczonego uśmiechu.

Uśmiech oznacza, że wszystko jest w porządku. Uśmiech gasi wątpliwości podwładnych,

gdyż mówi, że dowódca wie, co robić.

– Drugi stopień gotowości – rzucił. – Foster, przekaż załodze.

W trzewiach „Drapieżcy” ruszyły pompy, tłocząc atmosferę na powrót do przedziałów