Выбрать главу

okrętu. Odpompowywana na czas bitwy ze wszystkich – poza ambulatorium – pomieszczeń,

wracając, niosła radosną wiadomość. Nie ma się czego obawiać. Koniec alarmu. Już jest

bezpiecznie. Oficerowie jeden po drugim uwalniali głowy od ciężaru przyłbic skafandrów bojowych. Bueller zmierzwiła włosy opancerzoną w rękawicę dłonią. Zieliński przetarł kłykciami przekrwione oczy. Foster uruchomiła interkom i już po chwili wiadomość o obniżeniu stanu gotowości obiegła korytarze i stanowiska „Drapieżcy”. Głębokimi, łapczywymi wdechami witano nadal gorące powietrze wewnętrznego obiegu okrętu.

Christiansen również zdjął hełm i zamocował go na zaczepie obok fotela. Dał swoim

ludziom kilkanaście sekund, zanim wydał kolejne rozkazy.

– Wszystkie statki mają przesłać raport stanu w ciągu najbliższych dwudziestu minut.

Potrzebuję sztabu Moralesa w konferencyjnej za dwie godziny – zwrócił się do łącznościowca.

Zieliński szybko pokiwał głową. – Potem ściągnij tu McPhersona z rezerwowego mostka, niech przejmie wachtę. Zostaje Collie i Lefeyne, reszta na odpoczynek. Złapcie parę godzin snu.

Powietrze na okręcie było niemal drżące od gorąca. Uruchomiony na powrót system

wymienników ciepła pracował pełną parą, ale potrzebował czasu.

Załodze jednak najwyraźniej w ogóle to nie przeszkadzało, większość mijanych żołnierzy miała zdjęte hełmy, oddychając rozgrzaną, pachnącą elektrycznością atmosferą z niemrawym, pełnym wyczerpania, ale jednak entuzjazmem. Trudno było im się dziwić. Kiedy klimatyzowane wnętrze skafandra oznaczało na ogół alarm bojowy, niewygoda związana z upałem nabierała nowej głębi znaczeniowej.

Od chwili wejścia eskadry „Jastrzębia” na orbitę parkingową nad Bagnem, spotkania się

z grupą transportową i przyjęcia na pokłady pierwszych promów ewakuujących Czterdziesty Regiment minęło niemal pięćdziesiąt godzin i przez cały ten czas walczyli. Jankesi potraktowali atak na swoje terytorium znacznie poważniej, niż cholerna planetka na to zasługiwała, ściągając chyba cały odwód sektora. Większość nieprzyjaciół skupiła się na grupie operacyjnej „Królewskiego Dębu”, ale i dla nich wystarczyło. Kiedy poharatany konwój przechodził

w przestrzeń przystankową, uciekł wprost sprzed nosów dwustu sześciu pocisków kolejnej salwy amerykańskich okrętów.

W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin stracili krążownik i trzy transportowce. Ponad tysiąc ludzi.

Póki co miał nadzieję, że nikt nie myśli o tym za dużo. Bitwa trwała nadal i wolał, żeby jego ludzie nie skupiali się na pozostawionych za plecami kolegach.

Ambulatorium było jedynym miejscem na okręcie, gdzie nawet podczas alarmu działała

klimatyzacja, i Christiansen z przyjemnością powitał chłodny powiew. Panował tu tłok, dodatkowo potęgowany przez stan gotowości bojowej, nakazujący załodze przebywać cały czas w skafandrach.

Spore jak na standardy okrętu pomieszczenie przez większość czasu stało puste, teraz jednak, bezpośrednio po bitwie i rozpaczliwym, wykonanym niemal na oślep skoku, było przepełnione.

A ranni nadal napływali, układani pospiesznie na składanych łóżkach w korytarzu. Dwóch oficerów medycznych i sanitariusz krążyło bez przerwy pomiędzy nimi, szybko przemieszczając się od pacjenta do pacjenta.

Dwóch techników z zestawem narzędziowym starało się wyczepić cicho łkającego mata

z podziurawionego odłamkami skafandra z oznaczeniami sekcji uzbrojenia na ramieniu. Jeden z sanitariuszy – Christiansen przypomniał sobie, że nazywał się chyba Bellati – w skupieniu wyciągał pojedyncze fragmenty filtra hełmu wbite w twarz jakiegoś pechowca, cały czas mówiąc do rannego cichym, uspokajającym głosem.

Główny oficer medyczny „Drapieżcy”, komandor podporucznik Rochelle zadbała, żeby dla

cięższych przypadków znalazło się miejsce wewnątrz pomieszczenia.

Wśród nich i dla porucznik Mai Knight.

Szperacz leżała na jednym z sześciu stanowisk dla najciężej rannych. Szczupła i drobna, pozbawiona skafandra wyglądała niemal jak dziecko wśród opancerzonych sylwetek reszty załogi.

Na odsłoniętym ramieniu przyklejone były dermy medyczne, a na bladym czole miała opaskę kontroli neuralnej. Dochodzące do niej łącza danych sprawiały wrażenie, jakby porucznik była częścią jakiejś niezwykle skomplikowanej maszynerii.

– Jak to wygląda?

– Fizycznie wszystko w porządku. – Rochelle przyczesała dłonią rzadkie, siwiejące włosy. –

Psychicznie... trudno powiedzieć, dopóki się nie wybudzi... Nie, to nie zapaść – dodała szybko w odpowiedzi na zatroskane spojrzenie dowódcy. – Zwykła reakcja na leki. Przeciążenie układu, mocne, ale nie powinno być niebezpieczne.

– Będziemy jej znowu potrzebować.

– Nie ma innych szperaczy?

– Jeden ciężko ranny na „Żmii”. Poza tym nikogo. Trzech mieliśmy na „Jastrzębiu”, bo to on miał prowadzić konwój, jednego na „Banshee”. Póki co porucznik Knight będzie musiała nam wystarczyć. – Christiansen potarł w zamyśleniu nos wnętrzem dłoni. – Da radę?

Rochelle przez kilkanaście sekund patrzyła w milczeniu na wskaźniki, ignorując chaos

w ambulatorium.

– Ile skoków?

– Dwa, trzy. Nawigacja ciągle wytycza trasę... no i sporo zależy od jankesów.

– Szczerze mówiąc, kapitanie... nie rekomendowałabym. Jeden szperacz nie powinien

w ogóle otwierać drogi całemu konwojowi. Nawet przed Dniem, kiedy zajmowały się tym SI, pojedyncza nigdy nie koordynowała skoku takiej grupy statków. – Rochelle pokręciła głową powolnym gestem nauczyciela oglądającego źle odrobione zadanie.

– Wiem. Ale czy ma szanse?

– Może przeżyje... Ale żadnych gwarancji. Sporo zależy od niej. Możemy ją utracić, nawet jeśli biologicznie wytrzyma. Sam pan wie, jakie są efekty tak intensywnego używania łącza...

– Wiem.

– Fizycznie będzie zdolna do wykonania...

– Wiem.

Medyk przymknęła na chwilę powieki. Nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu tylko wypuściła je w długim westchnieniu.

– Zajmę się innymi rannymi, Carter przypilnuje porucznik Knight. Postaramy się ją

postawić na nogi jak najszybciej. I... będziemy o nią dbać, kapitanie.

Christiansen skinął tylko głową. Nawet nie zauważył, kiedy sylwetka Rochelle na powrót wmieszała się w panujący w ambulatorium ruch.

Oczy Knight poruszały się pod powiekami, przez co szperacz wyglądała, jakby śniła.

Nierówny i przyspieszony pomimo leków oddech parował w chłodnym wnętrzu ambulatorium,

a ramiona drgały lekko, jakby z wysiłku.

Bo porucznik walczyła. Walczyła o to, aby jej psychika zaakceptowała na powrót kruche, drobne ciało jako własne, by nie chciała uciec w potężne, stalowe cielsko „Drapieżcy”, gdzie przebywała podczas skoku.

O ile w każdą inną walkę szperacz wchodził razem z ponad setką towarzyszy z załogi

niszczyciela, ta jedna, o samego siebie, była osobista – i nikt nie mógł w niej pomóc. Nawet on.

Ale mógł próbować.

Pochylił się i delikatnie ujął dziewczynę za rękę.

– Jestem tu, Maya. Tuż obok ciebie. – Słowa były ciche, na granicy samego poruszenia

wargami. Był pewien, że nikt z załogi ich nie usłyszał.

Sala odpraw EUS „Drapieżca”

12 sierpnia 2211, 00:29

Siedmiu oficerów „Drapieżcy” zebrało się w niewielkiej sali odpraw. Równe rzędy foteli z niewielkimi blatami na notatki i wyświetlaczami oraz zestaw projektorów i katedra z przodu pomieszczenia zawsze kojarzyły się Christiansenowi z aulą wykładową – a teraz wrażenie potęgowały liczne wolne siedziska nadające jej wygląd opustoszałej. Zresztą i tak wszyscy ignorowali miejsca siedzące, gromadząc się przy dużym plastykowym stole, na którym piętrzyły się przysłane ze wszystkich statków raporty sytuacyjne. Jasnowłosy oficer nawigacyjny manipulował