– Komandorze. – Skinął głową, uśmiechając się oszczędnie. – Przepraszam za kłopoty.
– Proszę się nie przejmować. – Christiansen spojrzał nad ramieniem oficera na grupę
bosmana Kubery. Żółto-czarny pojazd techniczny właśnie zatrzymywał się przy rampie
załadowczej wahadłowca. Szóstka ludzi Brisbane’a wyniosła na nią trzy identyczne, ciemnoszare skrzynie, piątka po prostu stała obok, rozglądając się po hangarze. Wszyscy byli uzbrojeni. – Choć widzę, że pańscy ludzie spodziewają się, iż to my będziemy sprawiać kłopoty.
– Procedury. – Pułkownik lekko wzruszył ramionami, nie oglądając się. – Sam pan rozumie.
– Oczywiście. Co powinienem wiedzieć?
– Moim jedynym zadaniem jest zapewnienie ładunkowi bezpiecznego transferu. Będziemy
się raczej trzymać naszego przedziału. Nie chcemy wprowadzać więcej zamieszania, niż już to robimy.
– Jestem głęboko wdzięczny. – Skrzywił się Christiansen.
– Sarkazm. Jak miło. Proszę się nie martwić, komandorze. Jesteśmy tu w tym samym celu.
Za jego plecami trzy skrzynki zostały sprawnie zładowane na platformę transportową
pojazdu Kubery. Patrząc na uzbrojonych, czujnie rozglądających się żołnierzy Operacji
Specjalnych, Christiansen miał nadzieję, że tamten mówi szczerze.
12 sierpnia 2211 ESD, 11:52
Konwój szedł niezmiennym szykiem od dziewięciu godzin, błyskając raz po raz silnikami
manewrowymi. Jedenaście transportowców w trzech klinach, kryjąc pomiędzy sobą potrzaskaną
„Toskanię” wraz z holującym ją „Albionem”. Kilkanaście jednostek przed grupą przemieszczała się idąca bez ciągu, samą inercją „Żmija”. Niemal całkowicie wygaszony przez załogę niszczyciel był
niewidzialny dla sensorów – tak przyjaznych, jak i wrogich. Jego własne czujniki przeczesywały tymczasem przestrzeń przed konwojem, a zmęczeni pomimo częstych zmian operatorzy analizowali każdy wykryty ślad echa. „Żmija” czuwała.
Ranny „Drapieżca” utrzymywał się na tyłach szyku, gotów do postawienia tarczy
antyrakietowej na dowolny z kluczy transportowców. Jedyna jego zewnętrzna aktywność polegała na odpalaniu co jakiś czas silników manewrowych utrzymujących go na pozycji. Niszczyciel zdawał się odpoczywać. Ale były to tylko pozory.
Wewnątrz pancernego kadłuba ciasne stanowiska bojowe, pogruchotane sekcje i wąskie
dukty techniczne aż wrzały od gorączkowej pracy. Marynarze, niemile świadomi niedoboru załogi, krzesali w sobie resztki sił, usiłując przywrócić statek do pełnej sprawności. Sen mógł poczekać, na sen nadejdzie czas później. Jeszcze godzina. Jeszcze kilka minut. Jeszcze tylko skończyć pracę tutaj.
Mrużyli oczy, wpatrując się w ekrany, pracowali przy naprawach beznadziejnie
uszkodzonych systemów, pomagali przy rannych. Żuli stymulanty, palili, wstrząsali głowami, zwalczając ogarniające ich zmęczenie.
Śmiertelnie wyczerpani, napakowani chemią, ignorujący otarcia i co lżejsze obrażenia
ludzie. Drobne błędy kumulowały się w duże, duże łączyły się w potencjalne katastrofy.
Pierwszy wypadek zdarzył się niecałą godzinę po odprawie. Ekipa przenosząca rakiety
z lewoburtowych magazynów obsługujących zniszczone wyrzutnie siedem do dwanaście
zareagowała zbyt późno na przeciążenie dźwigu amunicyjnego, choć gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że nikt nie mógł wiedzieć, iż urządzenie ucierpiało już podczas bitwy kilka godzin wcześniej. Na wykraczające poza normy wskazania pierwszy zwrócił uwagę O’Connell, ale zanim zdążył wyłączyć dźwig, puściła hydraulika i dwutonowy exocet XII zsunął się z chwytu, z łoskotem upadając na kratownice podłogi, by po chwili zostać przygniecionym przez martwe ramię podnośnika.
Uszkodzenie linii transportowej praktycznie eliminowało możliwość korzystania
z zawartości pełnych magazynów lewej burty. Teraz miała do nich dostęp jedynie cudem
uruchomiona przez grupę Bueller wyrzutnia numer osiem.
Niewiele później źle przeprowadzony test silnika gwiezdnego omal nie spowodował
eksplozji, która pociągnęłaby za sobą śmierć większej części załogi. Blady jak ściana podporucznik Haider, pełniący po śmierci Zelenki funkcję głównego inżyniera, przysięgał potem na wszystkie świętości, że uruchomił program testowy, a nie właściwą procedurę skoku. Pięć minut później zaczął wymiotować.
Rochelle wykryła potem w jego organizmie poczwórną dawkę stymulantów. Zdenerwowany
oficer musiał je wziąć, kiedy dwanaście godzin wcześniej trafienie w przedział reaktorów sprawiło, że przeskoczył naraz sześć szczebli dzielących go od dowódczego stanowiska.
Jedyny wypadek ze skutkiem śmiertelnym wydarzył się na zewnętrznym pancerzu. Ofiarą
padł starszy mat Banks, pracujący w grupie naprawczej panelu sensorów numer dwa. Uważny zwykle żołnierz, wychodzący na zewnątrz okrętu po raz czwarty w ciągu swojej wachty, nie sprawdził naładowania pomocniczego generatora. Znużenie, nieuwaga, rutyna – pewnie wszystko po trosze. Szkolna pomyłka, która i tak nie musiała skończyć się tragedią, gdyby urządzenie było sprawne. Nie było.
Izolowana rękawica nieprzystosowana do wytrzymania potężnego uderzenia
energetycznego uchroniła go jednak od natychmiastowej śmierci. Poddała się natomiast elektronika, losowym, przedśmiertnym sygnałem uruchamiając silniki uprzęży i posyłając żołnierza z rosnącą prędkością wzdłuż kadłuba „Drapieżcy”. Nadwerężone wyładowaniem przewody tlenowe skapitulowały sekundę później.
Trzeba było Banksowi przyznać, że niemal nieprzytomny z bólu nie stracił zimnej krwi aż do końca. Koledzy i koleżanki przez kilkanaście sekund szaleńczej akcji ratunkowej widzieli, jak gubiący smugę zamarzniętego tlenu mężczyzna powolnymi ruchami poparzonych rąk sprawdza najpierw jeden, a potem drugi zawór bezpieczeństwa skafandra.
Nie działały, nie mogły działać, bo upływ gazu nie ustał. Mat żył wtedy jeszcze, jak
twierdził bosman Kubera, który zareagował najszybciej, więc był najbliżej rannego. Mówił później, że żołnierz przerażająco powolnymi ruchami mocował się właśnie z uprzężą, kiedy w pełnym rozpędzie uderzył w dziobowy zestaw działek tarczy antyrakietowej.
Bardziej oddaleni nie widzieli, co się wtedy stało, oczywiście poza tym, że Banks odbił się od kompozytowej konstrukcji. Najlepszy – czy też raczej najgorszy – widok miał wtedy bosman.
Cokolwiek zobaczył, sprawiło, że zaprzestał pościgu.
Ośmioosobowa grupa zamknięta w skafandrach wypełnionych przyspieszonymi oddechami
i powoli milknącą nawałnicą łącznościową patrzyła jak zahipnotyzowana, jak mat zmienia się najpierw w białą plamkę, potem w błyszczący punkt.
I wreszcie, jak znika zupełnie.
•
Porucznik Bueller zaczepiła go, kiedy wracał na mostek po tym, jak ostatecznie
zrezygnował z próby złapania choć godziny snu. Niewysoka, ciemnoskóra oficer, zwykle wzór opanowania i profesjonalizmu, teraz była wyraźnie zdenerwowana.
– Komandorze... – zaczęła. Prawie udało jej się przestępować z nogi na nogę w ciężkim
skafandrze. – Mam sprawę, za pozwoleniem.
– Słucham, poruczniku. – Przetarł zmęczone oczy pancerną rękawicą. Skrzywił się lekko, kiedy twarde tworzywo podrażniło skórę.
– To prywatna sprawa – mówiła niezbyt pewnie i jakby nieśmiało, i trudno jej się było
dziwić. To był, jak daleko Christiansen sięgał pamięcią, pierwszy moment, w którym porucznik Bueller miała poprosić o coś dla siebie. – Jeśli to możliwe, prosiłabym o dostęp do listy żołnierzy na transportowcach.
– Ktoś znajomy? – Komandor uniósł brew.
– Siostra służy w Czterdziestym Regimencie. – W głosie ciemnoskórej oficer zabrzmiała