Выбрать главу

– Kapitanie? – Zabrzmiał mu w uszach głos Foster. – Mamy nowe dane od taktyków.

Zalecają wymienić się w szyku pozycjami z „Bordeaux”, dane manewru przesyłam na konsolę.

Zauważył, że kilku oficerów na mostku odwróciło się od swoich stanowisk. To była szansa dla „Drapieżcy”. „Bordeaux” szedł w pierwszej trójce konwoju, najmniej narażonej na straty.

Najwyraźniej Ricci chciał zmaksymalizować szansę na przetrwanie jedynego szperacza. Albo po prostu chciał uratować siebie?

– Porównanie wyników z obecnym ustawieniem?

– Rośnie szansa straty „Turku”, „Bordeaux”, „Belfastu”, „Brehmen” i „Żmii”, w wyniku

osłabienia tarczy antyrakietowej. Znacząco spada prawdopodobieństwo utraty „Drapieżcy”.

– Jak znacząco? – Spojrzenia Christiansena i Foster odnalazły się przez filtry hełmów.

Komandor postukał palcem w wyświetlacz swojego stanowiska. Foster kiwnęła głową.

– Trzy procent, z małej na bardzo małą – rzuciła niby od niechcenia, zajmując się swoją klawiaturą.

Liczby „25%” i „8%” pojawiły się na monitorze konsoli dowódcy. Druga oficer

„Drapieżcy” była na tyle kurtuazyjna, że zdecydowała się nie dzielić z załogą informacją, jak bardzo korzystne było zasłonięcie się transportowcami.

Kusiły. I w dodatku miały mocne poparcie. Bez niszczyciela konwój i tak nie ucieknie.

Wystarczy tylko zgodzić się z sekcją taktyczną, zadziałać całkowicie zgodnie z regulaminem, a „Drapieżca” ujdzie zagrożeniu.

A jego miejsce zajmą inni.

Kilku innych.

Zegar na ekranie głównym odliczył dziesięć sekund. A potem jeszcze jedną.

– Zostajemy na pozycji. Nie warto tasować szyku dla ułamków procenta. – Z jakiegoś

powodu poczuł się lepiej, kiedy powiedział to zdanie. – Łączność, nadaj na „Żmiję” rozkaz otwarcia ciągłego ognia zaporowego, T plus sto dwadzieścia. Uzbrojenie, ciągły ogień zaporowy ze wszystkich wyrzutni, T plus sto dziesięć. Inżynieryjne, wszystkie ekipy naprawcze mają czekać w gotowości. Przygotować się do uderzenia za dwanaście minut.

Teraz pozostało już tylko czekać.

Cztery minuty później kolejna amerykańska salwa opuściła wyrzutnie. A potem następna.

I jeszcze jedna. Ale tak naprawdę istotna była tylko ta pierwsza – bo tylko ona na pewno miała dopaść umykający konwój.

Sto dwanaście pocisków, każdy zdolny zniszczyć transportowiec lub zamienić go

w poszarpany wrak, dryfujący bezwładnie przez przestrzeń, poszatkowany supertwardymi

drzazgami zamkniętymi teraz w głowicach bojowych.

Ich cel nie czekał biernie. Słabe, lecz liczne salwy ognia zaporowego raz po raz zbliżały się do wypuszczonych przez myśliwych rakiet. Głowice nuklearne stiletto, całkowicie bezużyteczne wobec tarcz antyrakietowych, tutaj sprawdzały się o niebo lepiej. Każda kolejna salwa przerzedzała grupę, i kiedy wreszcie pociski osiągnęły granicę zasięgu tarcz antyrakietowych, było ich już tylko dwadzieścia sześć.

Skoncentrowany ogień precyzyjnych dział i laserów obrony punktowej wyeliminował

dalsze jedenaście.

Pozostałe detonowały.

Największe lanie dostał „Turku”. Stary transportowiec w ciągu trzydziestu sekund utracił

napęd, sekcje generatorów i pięć z siedmiu przedziałów transportowych. Na kilku pokładach wybuchł pożar, którego nie miał kto gasić, bo załoga albo nie żyła, albo starała się przywrócić choć częściowe zasilanie.

Transportowiec szedł dalej tym samym kursem, nieznacznie tylko zwichrowanym przez

inercję pocisków, ale tak naprawdę był już martwy.

Jeden z pocisków raził swoimi odłamkami „Brehmen”. Tym razem jednak konstrukcja

okrętu wytrzymała.

Cztery rakiety wzięły na cel dotychczas nietkniętą „Żmiję”. W jednej chwili zamilkły

działka tarczy antyrakietowej, a seria mikroeksplozji na lewej burcie zniszczyła kilkanaście pomocniczych dysz manewrowych. Co kilka sekund okręt odpalał jedyny ocalały z pogromu silnik, rozpaczliwie walcząc o utrzymanie pozycji.

„Drapieżca” miał, w świetle tego wszystkiego, dużo szczęścia. Większość fragmentów

przeznaczonych mu głowic chybiła i w rezultacie otrzymał tylko trzy trafienia. Pierwsze uderzyło w całkiem zniszczoną wyrzutnię numer jedenaście, powodując tylko lekki wstrząs i wybuch nerwowego chichotu marynarzy obsługujących cudem naprawioną „ósemkę”. Drugi pociągnął za sobą jedną ofiarę, ale za to niezastąpioną – grot głowicy zniszczył korytarz prowadzący do lewoburtowych wyrzutni, w który sekundę wcześniej wbiegł bosman Kubera, wyprzedzający swoją grupę naprawczą o kilka metrów.

Trzeci trafił w ambulatorium. Rochelle na szczęście zrobiła wszystko, żeby pozostali w nim jedynie ci, którzy naprawdę tego potrzebowali, dlatego teraz pilnowała tylko dwunastu rannych.

– Czas do uderzenia drugiej salwy? – Mostek, ukryty głęboko w trzewiach okrętu, był cichy i spokojny. Nie licząc, oczywiście, jego obsady.

– Trzy minuty, czterdzieści sekund. – Collie siedział jak skamieniały na stanowisku

z obiema rękami zaciśniętymi na brzegu konsolety.

– Gotowość do skoku?

– Jest gotowość do skoku. – Dotarł do niego spokojny głos Foster. – Będziemy w strefie za dwie minuty.

– Konwój? Trafieni?

– Konwój gotowy, „Żmija” gotowa, „Brehmen” gotowy. „Turku” prosi o kilka minut,

twierdzą, że dadzą radę.

Christiansen zaklął bezgłośnie. Dlaczego nie zginęli? Dlaczego cholerny transportowiec nie dostał jednej rakiety więcej? Albo chociaż nie utracił anteny? „Turku”, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu nie tylko nie zginął, ale też „za kilka minut będzie gotowy”. Tylko że konwój nie miał kilku minut. Druga salwa, nietknięta przez ogień zaporowy, cały skierowany przeciwko pierwszej, zbliżała się do strefy ognia tarczy antyrakietowej.

Jak dotrze, będzie po zabawie.

Nikt nigdy nie mówił, że bycie dowódcą jest łatwe.

– Zrozumiałem, łączność. Nadaj do konwoju, skok T minus 110.

Nikt nawet się nie obrócił. Nie było żadnego nawet najmniejszego „ale”.

– Tak jest, T minus sto dziesięć – potwierdził tylko Zieliński i zajął się przekazywaniem rozkazu dalej.

Słaby ogień pozostałych baterii tarczy urwał się nagle, kiedy jedenaście okrętów skoczyło.

Sto dwanaście amerykańskich pocisków drugiej salwy napotkało już tylko „Turku”.

31 sierpnia 2211 ESD, 00:02

Tym razem nie tyle wyszli z przestrzeni przystankowej, co z niej wypadli. Kątem oka

Christiansen zauważył płynące przez ekran Hawke’a czerwone plamy komunikatów alarmowych.

To nie był dobry skok.

Kilka razy przełknął ślinę, zwalczając pojawiające się kolejne fale nudności. Ucierpieli też inni. Foster przyciskała obie rękawice do hełmu, jakby próbując ukryć zamkniętą za pancernym wizjerem twarz w dłoniach, Lefeyne trzymał się za żołądek, a Zieliński bezradnie marszczył nos, z którego leciała strużka krwi.

Spojrzał na ożywający ekran główny, na którym właśnie pojawiały się dość bezładnie

rozrzucone okręty konwoju. I, niestety, nie tylko one.

– Kontakty! – rozbrzmiał natychmiast w słuchawkach zachrypnięty głos Colliego. – Mam

cztery, poprawka, sześć kontaktów, kurs dwieście siedemdziesiąt – sześćdziesiąt cztery, dystans tysiąc sto, rośnie powoli. Pewnie dopiero nas wykryli. Konwój potwierdzony, dziesięć kontaktów, przyjazne.

– Dewiacja pozycji osiemset sześć jednostek względem optymalnego punktu wejścia do

systemu, namiar dwieście sześćdziesiąt sześć – pięćdziesiąt osiem. – Hawke bardzo starał się mówić spokojnie i rzeczowo. Mniej więcej wyszło mu to drugie. – Meldunek ze stanowiska szperaczy, porucznik Knight odpięta od stanowiska, stan ciężki, brak synchronizacji, stanowisko niegotowe, powtarzam, niegotowe na kolejny skok.