Oczywiście, sytuacja Imperium i Stanów Zjednoczonych prezentowała się podobnie, ale
Chińczycy dysponowali niemal dwukrotnie większym terytorium, a Amerykanie pozostawali
niewiele w tyle. Matematyka zdecydowanie była wrogiem Unii.
Przez kilka chwil obaj oficerowie milczeli. Wreszcie Solskjaerd uruchomił ekran osobisty i spojrzał po raz tysięczny na wyświetlony raport.
– Właściwie wbrew prawdopodobieństwu... Ma pan szczęście. Wygląda na to, że wszyscy
mamy.
– Nie cieszmy się zbyt wcześnie. Na sygnał wywoławczy wrak odpowiedział
szerokopasmówką. Nie ma możliwości, żeby Amerykanie go nie wyłapali. „Sztorm” zagłuszył
raport lokalnego garnizonu, ale to kwestia dni, zanim się zorientują, że coś jest nie tak...
Solskjaerd przygarbił się lekko, wpatrzony przed siebie niewidzącym wzrokiem. Milczał.
Podejmował decyzję. Brisbane czekał cierpliwie. Przełożony, choć wyglądał niepozornie, był
jednym z najbystrzejszych umysłów, jakie miała do zaoferowania kadra oficerska Unii
Europejskiej. W głowie starszego człowieka ścierały się koncepcje, analizowane były wykresy zysków i strat, ważone krótko-i długoterminowe konsekwencje decyzji.
Wreszcie generał na powrót się wyprostował.
– Więc trzeba będzie tam uderzyć. Zyskamy trochę czasu i będziemy mogli w poszukiwania zaangażować większe siły. Dostanie pan Drugą Kompanię Zwiadu, akurat jest pod ręką. Zobaczę, ile sił da się przekierować w trybie natychmiastowym.
– Amerykanie odpowiedzą.
– Tak.
– Trzeba będzie się liczyć ze stratami.
– Tak.
– Na jakie możemy sobie pozwolić?
Generał Solskjaerd przez chwilę wpatrywał się w wyświetlony na ekranie raport.
– Tak – odpowiedział w końcu.
Prawo wojny
Prom desantowy DS-09 Clansman nr 64-11
27 marca 2211 ESD, 23:08
Clansman runął ku powierzchni New Quebec, rozpychając gęstniejącą atmosferę pancernym
kadłubem. Wpięty w fotel Marcin Wierzbowski oblizał nerwowo wargi. Tyle się nasłuchał
opowieści o twardzielach zasypiających podczas zrzutów bojowych, iż właściwie oczekiwał, że prędzej czy później sam stanie się jednym z nich. Ale albo nie był jeszcze prawdziwym weteranem, albo te historie były jedną wielką bzdurą.
Boleśnie świadom zagrożeń, jakie czyhały na pikujący desantowiec na terytorium wroga,
nie mógł powstrzymać wyobraźni przed wypełnianiem jego głowy obrazami pocisków
przeciwlotniczych, uszkodzonych tarcz termicznych i katastrof spowodowanych awarią jednej z tysięcy drobnych części, które weszły do produkcji seryjnej, ponieważ były tanie. Nie mógł
zasnąć czy choćby się rozluźnić. Zwyczajnie bał się jak diabli.
Pewnym pocieszeniem był fakt, że nie drzemał też nikt inny. Ani porucznik Cartwright,
skupiona na wymianie przez komunikator uwag z pilotem, ani olbrzymi sierżant McNamara, ledwo mieszczący się w swoim stanowisku, ani wsparty na erkaemie Szafa, który swoim zwyczajem oglądał po kolei każdy element oporządzenia. CJ żuł końcówkę zgaszonego papierosa i jednocześnie gadał coś półgębkiem do Jackiego. Chłopak chłonął opowieść radiooperatora z szeroko otwartymi oczami. Przez chwilę Wierzbowski był nawet ciekaw słów kolegi, ale przez szum silników clansmana nie dało się nic wyłowić. Pewnie zresztą było to normalne CJ-owe gadanie.
Drobna Kicia, z jasną grzywką, która jak zwykle wymykała jej się spod hełmu, bębniła
paznokciami w trzymaną na kolanach apteczkę. W tej chwili jeszcze bardziej niż zwykle
przypominała Barbarę. Marcin uśmiechnął się smutno na wspomnienie młodszej siostry.
Skupione na sobie spojrzenie bardziej wyczuł, niż zauważył. Wciśnięty w kąt, owinięty
w CSS-ową pelerynę Thorne, który dotychczas obserwował spod półprzymkniętych powiek
manipulującego przy uprzęży Sokole Oko, patrzył teraz na Marcina badawczo. Wierzbowski wytrzymał dwa uderzenia serca i odwrócił wzrok. Nie potrafił rozszyfrować Thorne’a, który wydawał się nie tyle częścią oddziału, co jego chwilowym sojusznikiem. Marcin zawsze miał
wrażenie, że niemal trzydziestoletni szeregowiec widzi pluton tak, jak wilk może widzieć stado owiec.
Ale nawet on był całkiem przytomny.
Wierzbowski sięgnął do kieszeni na piersi kamizelki taktycznej, wydobył talię kart i szybko przetasował. Błękitne grzbiety zatańczyły mu w dłoniach. Wyćwiczone, praktycznie odruchowe ruchy w jakiś sposób uspokajały. Lubił się nimi bawić, żartował, że przynoszą mu szczęście.
Oczywiście, w takim przypadku pewnie nie wylądowałby tutaj. Przełożył karty i dotknął grzbietu pierwszej z nich. Będzie walet pik. Przyjrzał się awersowi. No tak, uśmiechnął się krzywo. Jeśli próbuje się w ten sposób sprawdzić, co przyniesie los, może lepiej nie pamiętać układu kart i przebiegu tasowania.
Poczuł lekki wstrząs kadłuba maszyny i delikatną, ledwo uchwytną zmianę rytmu pracy
silników. Poszły wabiki. Wchodzili w strefę zagrożenia ogniem przeciwlotniczym. Szybko przełożył talię i odkrył wierzchnią kartę. Siódemka kier. Szczęśliwa wróżba. Oby prawdziwa.
Kilkanaście minut lotu minęło drużynie Wierzbowskiego bez rozmów, w starannie
ukrywanym napięciu. Wreszcie prom zadygotał po raz kolejny i – na ile Marcin mógł wierzyć błędnikowi – wyrównał lot. Musieli już się zbliżać do bazy Juno, gdzie stacjonowały główne siły Czterdziestego Regimentu, od prawie trzydziestu sześciu godzin walczące o planetę z garnizonem amerykańskim. Nierówną walkę, trzeba dodać – ponad pięć tysięcy żołnierzy sił inwazyjnych Unii dawało dwunastokrotną przewagę liczebną. Wierzbowski nie mógł się jednak pozbyć irracjonalnego wrażenia, że kilkaset metrów niżej amerykański strzelec spogląda na sylwetkę clansmana poprzez celownik wyrzutni przeciwlotniczej. Że na małym ekranie maszyna już obwiedziona jest czerwonym prostokątem sygnalizatora namiaru. Że zaraz naciśnięty zostanie spust i śmiercionośny pocisk pomknie wprost w desantowiec. Wierzbowski otrząsnął się. Nie lubił
zrzutów. Dobrze, że zaraz mieli lądować.
– Pierwsza drużyna, zmiana planów – zabrzmiał nagle w słuchawkach głos porucznik. Na
swoim stanowisku Cartwright obróciła się w stronę pozostałych żołnierzy. Marcin widział, jak kobieta porusza ustami, ale słyszał ją tylko dzięki komunikatorowi. – Przyszły nowe rozkazy, lądujemy poza strefą bezpieczną. Sierżancie, przygotujcie ludzi do desantu za osiem minut.
Odprawa na dole, jak połączymy się z resztą plutonu.
Wierzbowski zamrugał szybko kilka razy. Jak to? Zamiast do bezpiecznej bazy mieli lecieć od razu na front?
– Status strefy? – McNamara już odpinał pasy, nie zważając na nadal nierówny lot promu.
– Żółty, brak kontaktu.
Olbrzymi mężczyzna kiwnął głową i przeszedł w stronę rampy desantowej. Zdawał się
w ogóle nie reagować na lekkie przechyły maszyny. Zupełnie jakby grawitacja miała dla niego zbyt duży respekt, żeby zmuszać go do balansowania – pomyślał Marcin. Uśmiechnął się odruchowo.
Dobrze było widzieć spokój na twarzy dowódcy drużyny, choć z drugiej strony, Wierzbowski nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był on zdenerwowany. Sierżant emanował niemal widoczną aurą stabilności, sprawiając, że wszystko jawiło się w jaśniejszych barwach. Nie było ważne, czy sytuacja była zła, czy dobra, czy właśnie byli pod ogniem artylerii, czy szturmowali umocnione pozycje wroga, w pobliżu zwalistego podoficera rzeczywistość zdawała się przekształcać, żeby ułatwić życie jemu i jego podwładnym. Jeśli w korpusie kolonialnym istniała jakakolwiek stała, był