Erast Pietrowicz wzruszył ramionami.
– Kochana Warwaro Andriejówno, zmęczyło mnie wysłuchiwanie jęków o n-naszych „ciężkich czasach”. Za cara Mikołaja, kiedy czasy były troszkę cięższe niż obecne, pani „uczciwi ludzie” stali na baczność i nieustannie wychwalali swoje szczęśliwe życie. A skoro wolno już się skarżyć na tępotę i samowolę, to widać czasy są l-lepsze.
– Ależ pan jest zwyczajnym… zwyczajnym… s ł u g ą t r o n u! – wycedziła Waria najgorszą z obelg, a ponieważ Fandorin ani drgnął, wyjaśniła w dostępnym dlań języku. – Nędzny rab, bez rozumu i sumienia!
Wypaliła – i przeraziła się własnego grubiaństwa, ale Erast Pietrowicz ani trochę się nie rozzłościł, tylko westchnął i powiedział:
– Nie wie pani, jak mnie t-traktować – to raz. Nie chce pani być wdzięczna i dlatego się pani złości – to dwa. Niech pani pośle do diabła wdzięczność, a świetnie się porozumiemy – to trzy.
Taka protekcjonalność dodatkowo rozeźliła Warię, tym bardziej że agent ze swoim rybim temperamentem miał absolutną rację.
– Jeszcze wczoraj zauważyłam, że pan ciągle jak nauczyciel tańca: raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy. Kto pana nauczył tej głupiej maniery?
– Miałem takich nauczycieli – odrzekł mgliście Fandorin i niezbyt uprzejmie wetknął nos w swoją turecką książkę.
Namiot, gdzie zbierali się akredytowani przy kwaterze głównej żurnaliści, widać było z daleka. Przed wejściem wisiały na długim sznurze flagi różnych krajów, proporce pism i gazet, a także, nie wiadomo czemu, czerwone szelki w białe gwiazdki.
– Widocznie wczoraj święcili sukces batalii pod Łowczą – wyraził przypuszczenie Pietia. – Ktoś tak święcił, że zgubił szelki.
Odchylił zasłonę, a Waria zajrzała do środka. Klub wyglądał niechlujnie, ale na swój sposób sympatycznie: drewniane stoły, płócienne krzesła, kontuar z rzędami butelek. Pachniało dymem tytoniowym, woskowymi świecami i męską wodą kolońską. Na oddzielnym długim stole leżały sterty rosyjskich i zagranicznych gazet. Gazety były niezwykłe – całe sklejone ze wstęg telegraficznych. Waria przyjrzała się londyńskiej „Daily Post” i ze zdziwieniem stwierdziła, że to dzisiejsze poranne wydanie. Widocznie przesyłają im z redakcji telegrafem. Brawo!
Szczególnie ukontentował Warię fakt, że były tylko dwie kobiety, przy czym obie z pince-nez i nie pierwszej młodości. Za to mężczyzn było mnóstwo, wśród nich dostrzegła też znajomych.
Przede wszystkim Fandorina, znowu z książką. To już całkiem głupio, przecież czytać można i u siebie.
W przeciwległym natomiast kącie rozgrywano szachową symultanę. Z jednej strony stołu, ćmiąc cygaro, przechadzał się McLaughlin i patrzył pobłażliwie na drugą stronę, gdzie w skupieniu siedzieli Sobolew, d’Evrait i jeszcze dwaj.
– Ha, oto i nasz mały Bułgar! – zakrzyknął generał Michel, z ulgą wstając od szachownicy. – Ledwie panią poznałem! Świetnie, Seamus, zgódźmy się na remis.
D’Evrait przyjaźnie uśmiechnął się do wchodzących i (to było miłe) zatrzymał wzrok na Warii, ale kontynuował grę. Do Sobolewa zaś podleciał smagły oficer w olśniewającym zaiste mundurze, dotknął uczernionego ponad wszelką miarę wąsa i zawołał po francusku:
– Generale, błagam, niech mnie pan przedstawi swojej czarującej znajomej! Gaście świece, panowie! Już są nieprzydatne – wzeszło słońce!
Obie starsze panie nieżyczliwie spojrzały na Warię, którą zresztą też trochę speszyło takie natarcie.
– To podpułkownik Lucan, osobisty wysłannik naszego drogiego sojusznika, jego wysokości księcia Rumunii, Karola. – Sobolew się uśmiechnął. – Ostrzegam, Warwaro Andriejówno, dla kobiecych serc pułkownik jest groźniejszy niż zatrute strzały.
Waria domyśliła się z jego tonu, że Rumuna nie należy zanadto hołubić, zatem z ostentacją wspierając się na ramieniu Pieti, odrzekła powściągliwie:
– Bardzo mi miło. Mój narzeczony, ochotnik Piotr Jabłokow.
Lucan z galanterią wziął Warię palcami (błysnął pierścień ze sporym brylantem) za nadgarstek i pochylił się, chcąc ucałować dłoń, ale otrzymał należną odprawę.
– W Petersburgu nowoczesnym kobietom nie całuje się rąk.
A poza tym ludzie byli ciekawi, toteż Warii spodobało się w klubie korespondentów. Złościło ją tylko, że d’Evrait nadal gra w swoje idiotyczne szachy. Ale widocznie partia miała się ku końcowi – wszyscy pozostali rywale McLaughlina już skapitulowali, więc porażka Francuza była przesądzona. Tyle że to go wcale nie smuciło; często popatrywał na Warię, beztrosko się uśmiechał i melodyjnie pogwizdywał modną szansonetkę.
Sobolew stanął obok, spojrzał na szachownicę, z roztargnieniem podchwycił refren.
– Folichon-folichonette… Poddaj się pan, d’Evrait, przecież to istne Waterloo.
– Gwardia umiera, ale się nie poddaje. – Francuz targnął się za wąską, spiczastą bródkę i zrobił ruch, po którym Irlandczyk zafrasował się i zaczął posapywać.
Waria wyszła na zewnątrz, żeby podziwiać zachód słońca i napawać się chłodem; kiedy wróciła do namiotu, szachy już uprzątnięto, a rozmowa toczyła się ni mniej, ni więcej, tylko o wzajemnych stosunkach człowieka i Boga.
– Tutaj nie może być żadnego wzajemnego szacunku – mówił z zapałem McLaughlin, oczywiście w odpowiedzi na replikę d’Evraita. – W relacjach człowieka z Wszechmogącym z góry przyjęta jest nierówność. Przecież dzieciom na myśl nie przyjdzie pretendować do równości z rodzicami! Dziecko bez zastrzeżeń uznaje wyższość rodziców, swoją zależność od nich, szanuje ich, kocha i dlatego jest posłuszne – dla własnego dobra.
– Pozwolę sobie użyć pańskiej metafory. – Francuz się uśmiechnął, zaciągając się z długiego tureckiego cybucha. – Wszystko to jest słuszne tylko w odniesieniu do małych dzieci. Gdy zaś dziecko podrasta, niechybnie podaje w wątpliwość autorytet rodziców, chociaż ci są jeszcze nieporównanie mądrzejsi i potężniejsi. To jest naturalne, zdrowe, bez tego człowiek na zawsze pozostanie malcem. Ten sam okres przeżywa obecnie ludzkość, która już trochę podrosła. Później, gdy podrośnie jeszcze bardziej, jej stosunek do Boga niezawodnie będzie się opierał na równości i wzajemnym poszanowaniu. A kiedyś dziecię wydorośleje tak, że ojciec przestanie mu w ogóle być potrzebny.
– Brawo, d’Evrait, mówi pan tak samo gładko, jak pisze! – krzyknął Pietia. – Cały problem w tym, że żadnego Boga nie ma, istnieje natomiast materia, a poza tym elementarne zasady przyzwoitości. Panu zaś radzę ze swojej koncepcji zrobić felieton dla „Revue Parisienne” – to świetny temat.
– Do tego, żeby napisać dobry felieton, temat nie jest potrzebny – oświadczył Francuz. – Trzeba po prostu umieć dobrze pisać.
– No, tutaj to już pan przesadził – oburzył się McLaughlin. – Bez tematu nawet taki ekwilibrysta słowny jak pan nic mądrego nie wymyśli.
– Proszę wymienić dowolny przedmiot, niechby najbardziej trywialny, a napiszę o nim artykuł, który moja gazeta z przyjemnością wydrukuje. – D’Evrait wyciągnął rękę. – Założymy się? Moje siodło hiszpańskie przeciwko pańskiej lornecie Zeissa.
Wszyscy nadzwyczajnie się ożywili.
– Stawiam dwieście rubli na d’Evraita! – objawił Sobolew.
– Na dowolny temat? – powtórzył Irlandczyk. – Na pewno dowolny?
– Absolutnie dowolny. O, choćby o tej musze, która usiadła pułkownikowi Lucanowi na wąsach.
Rumun pospiesznie strzepnął muchę i rzekł:
– Stawiam trzysta na monsieur McLaughlina. Ale jaki przedmiot weźmiemy?
– A choćby te stare buty. – McLaughlin pokazał palcem zakurzone juchtowe buty Francuza. – Niech pan napisze o nich tak, żeby publiczność paryska wpadła w zachwyt.