Sobolew uniósł ręce.
– Zakład jeszcze nieprzyjęty, ja – pas. Stare buty to już przesada.
W rezultacie na Irlandczyka postawiono tysiąc, nikt natomiast nie zechciał postawić na Francuza. Warii żal się zrobiło biednego d’Evraita, ale pieniędzy ani ona, ani Pietia nie mieli. Podeszła więc do Fandorina, ciągle przewracającego kartki z tureckimi kulfonami, i ze złością szepnęła:
– No, co pan? Proszę na niego postawić. Co panu zależy! Na pewno ma pan jakieś srebrniki od swojego satrapy. Potem panu oddam.
Erast Pietrowicz zmarszczył się i znudzonym głosem powiedział:
– Sto rubli na monsieur d’Evraita.
Po czym znowu pogrążył się w lekturze.
– No więc mamy dziesięć do jednego – podsumował Lucan. – Panowie, wygrana nieduża, ale pewna.
W tym momencie do namiotu energicznie wkroczył kapitan Pieriepiołkin. Waria z trudem go poznała: mundur jak spod igły, lśniące buty, na oku imponująca czarna przepaska (siniak widocznie jeszcze nie zszedł), głowa obwiązana białym bandażem.
– Wasza ekscelencjo, panowie, przychodzę od barona Krüdenera! – obwieścił solennym głosem kapitan. – Mam ważną wiadomość dla prasy. Możecie zapisać: kapitan Pieriepiołkin, sztab generalny, oddział operacyjny. Pie-rie-pioł-kin. Nikopol zdobyty szturmem! Wzięliśmy do niewoli dwóch paszów i sześć tysięcy żołnierzy! Nasze straty – zupełnie znikome. Panowie, zwycięstwo!
– Do diabła! Znowu beze mnie! – jęknął Sobolew i wybiegł z namiotu, nawet się nie żegnając.
Kapitan odprowadził generała nieco zakłopotanym wzrokiem, ale już ze wszystkich stron obstąpili posłańca dziennikarze. Pieriepiołkin z widocznym zadowoleniem zaczął odpowiadać na pytania, popisując się znajomością francuskiego, angielskiego i niemieckiego.
Warię zdziwiło zachowanie Erasta Pietrowicza.
Rzucił książkę na stół, energicznie roztrącił korespondentów i cicho spytał:
– W-wybaczy pan, kapitanie, ale czy to nie pomyłka? Przecież Krüdener otrzymał rozkaz zajęcia Plewny. Nikopol leży w zupełnie p-przeciwnym kierunku.
W jego głosie było coś takiego, co sprawiło, że kapitan się zaniepokoił i przestał zwracać uwagę na dziennikarzy.
– Nie ma mowy o pomyłce, szanowny panie. Osobiście odebrałem depeszę z naczelnego sztabu, byłem obecny przy deszyfracji i sam odniosłem ją panu baronowi. Doskonale pamiętam tekst:
„Do komendanta ugrupowania zachodniego armii, generała-lejtnanta barona Krüdenera. Siłami przynajmniej jednej dywizji rozkazuję zająć Nikopol i umocnić się tam. Mikołaj”.
Fandorin zbladł.
– Nikopol? – zapytał jeszcze ciszej. – A co z Plewną?
Kapitan wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia.
Przy wejściu rozległo się stukanie butów i szczęk broni. Zasłona gwałtownie się uniosła, a do namiotu zajrzał… a niech go licho porwie!… podpułkownik Kazantzakis! Za jego plecami błyskały bagnety eskorty. Żandarm zatrzymał przez chwilę wzrok na Fandorinie, spojrzał na Warię, jakby była przezroczysta, a do Pieti radośnie się uśmiechnął.
– Aaa, jest gołąbeczek! Tak właśnie myślałem. Wolontariuszu Jabłokow, jest pan aresztowany. Brać go – rozkazał, zwracając się do konwojentów.
Do klubu wkroczyli żwawo dwaj żandarmi w niebieskich mundurach i chwycili pod ręce sparaliżowanego strachem Pietię.
– Ależ pan zwariował! – krzyknęła Waria. – Proszę natychmiast zostawić go w spokoju!
Kazantzakis nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Strzelił palcami, po czym aresztowanego wyprowadzono z namiotu. Podpułkownik przystanął, z niewyraźnym uśmieszkiem rozglądając się dokoła.
– Eraście Pietrewiczu, cóż to znowu! – Waria dźwięcznym głosem zaapelowała do Fandorina. – Niech pan mu coś powie!
– Jakie podstawy? – spytał ponuro Fandorin, błądząc wzrokiem po kołnierzu żandarma.
– W szyfrowanej depeszy, którą sporządził Jabłokow, zamieniono jedno słowo. Zamiast Plewny – Nikopol, tylko tyle. A tymczasem przednia straż Osman-paszy trzy godziny temu zajęła pustą Plewnę i zagroziła naszej flance. Takie podstawy, panie obserwatorze.
– Ma pan, McLaughlin, swój cud, któhy może uhatować Tuhcję – doleciał do Warii głos d’Evraita. Francuz dosyć czysto mówił po rosyjsku, ale uroczo grasejował.
– Nie cud, monsieur le correspondent, tylko najzwyklejszą zdradę. – Podpułkownik się uśmiechnął, patrząc przy tym na Fandorina. – Po prostu nie wyobrażam sobie, panie wolontariuszu, jak będzie się pan tłumaczył przed jego ekscelencją.
– Dużo pan m-mówi, pułkowniku. – Wzrok Erasta Pietrewicza powędrował jeszcze niżej, do górnego guzika munduru żandarma. – Ambicja nie p-powinna szkodzić sprawie.
– Co takiego?! – Drobny tik wprawił w drżenie smagłą twarz Kazantzakisa. – Morały prawić? Pan – mnie? Też mi coś! Ja przecież o panu, panie wunderkindzie, zdążyłem się tego i owego dowiedzieć. W ramach obowiązków służbowych. Oblicze moralne nie przedstawia się zbyt budująco. Sprytnyś pan jak na swój wiek. Raczył się pan korzystnie ożenić, nieprawdaż? Przy czym korzyść podwójna: i tłuściutki posażek dostał, i swobodę zachował. Nieźle pomyślane! Gratu…
Nie dokończył, bo Erast Pietrowicz bardzo zgrabnie, jak kot łapą, pacnął go dłonią po mięsistych ustach. Waria jęknęła, a któryś z oficerów złapał Fandorina za rękę, ale od razu puścił, bo napastnik nie przejawiał żadnych oznak szaleństwa.
– Na pistolety – obojętnym głosem powiedział Erast Pietrowicz i teraz już patrzył podpułkownikowi prosto w oczy. – Zaraz, teraz, zanim dowództwo się wtrąci.
Kazantzakis był purpurowy. Oczy, wyglądające jak czarne śliwki, nabiegły krwią. Po chwili przełknął ślinę i powiedział:
– Z rozkazu jego cesarskiej mości na czas wojny pojedynki są jak najsurowiej zabronione. I pan, Fandorin, doskonale o tym wie.
Wyszedł z namiotu, za nim raptownie załopotała płócienna zasłona.
– Panie Eraście, co teraz robić? – spytała Waria.
Rozdział piąty,
„Revue Parisienne”
18 (6 wg kalendarza rosyjskiego) czerwca 1877 roku
STARE BUTY
Obrazek z wojny
Skóra na nich popękała i zrobiła się miększa od końskiej wargi. W takich butach nie wypada pokazać się w przyzwoitym towarzystwie. Wcale zresztą nie mam takiego zamiaru – buty mają inne przeznaczenie.
Uszył mi je dziesięć lat temu stary Żyd z Sofii. Zdarł ze mnie dziesięć lir i powiedział: „Na mnie już dawno wyrosną łopiany, a pan będzie jeszcze nosił te buty i wspominał Izaaka dobrym słowem”.
Nie minął nawet rok, jak od lewego buta odleciał mi obcas. To było na wykopaliskach w dawnym asyryjskim mieście w Mezopotamii. Musiałem wrócić sam do obozu. Brnąłem w rozpalonym piasku, kląłem ostatnimi słowy starego sofijskiego łotra i przysięgałem sobie, że jego przeklęte buty wrzucę do ogniska.
Moi koledzy, brytyjscy archeolodzy, nie dotarli na miejsce wykopalisk – zostali napadnięci i co do jednego wymordowani przez jeźdźców Rifat-beka, który giaurów ma za dzieci Szejtana. Nie spaliłem więc butów, wymieniłem obcas i zamówiłem srebrne podkówki.
W 1873 roku, w maju, kiedy wyruszałem do Chiwy, przewodnik imieniem Asaf postanowił zawładnąć moim zegarkiem, strzelbą i wronym achałtekińcem Jataganem. Nocą, kiedy spałem w namiocie, do mojego lewego buta wrzucił żmiję, której ukąszenie jest śmiertelne. Ale but „wolał jeść”, przeto żmija wypełzła przez dziurę na pustynię. Rankiem Asaf, widząc w owym zdarzeniu rękę Allacha, sam mi wszystko opowiedział.