Pół roku później płynąłem statkiem „Adrianopol”, który rozbił się o skałę w Zatoce Termajskiej. Do brzegu miałem dwa i pół lieue. Buty ciągnęły mnie na dno, ale ich nie zrzuciłem. Wiedziałem, że to byłaby kapitulacja, że wtedy bym nie dopłynął. Buty pomogły mi wytrwać. Do brzegu dotarłem sam jeden, reszta pasażerów utonęła.
Teraz przebywam tu, gdzie się zabija. Każdego dnia wokół mnie szaleje śmierć. Ale ja jestem spokojny. Wzuwam buty, które przez dziesięć lat z czarnych stały się rude, i pośród gradu kul czuję się w nich jak w balowych trzewikach na lustrzanym parkiecie.
Nigdy też nie pozwalam koniowi tratować łopianów – a nuż wyrastają z prochów starego Izaaka?
Charles d’Evrait
Trzeci dzień Waria pracowała z Fandorinem. Musiała uwolnić Pietię, a jak twierdził Erast Pietrowicz, zrobić to można było tylko w jeden sposób: ustalić, kto naprawdę jest winien temu, co się stało. Waria zatem sama ubłagała radcę tytularnego, żeby zaangażował ją jako pomocnicę.
Sprawa Pieti przedstawiała się marnie. Warii nie pozwolono się z nim zobaczyć, ale od Fandorina wiedziała, że wszystkie poszlaki świadczyły przeciwko szyfrantowi. Jabłokow otrzymał od podpułkownika Kazantzakisa rozkaz naczelnego wodza i niezwłocznie zajął się szyfrowaniem depeszy, a następnie zgodnie z instrukcją osobiście odniósł ją do punktu telegraficznego. Waria wcale nie wykluczała, że roztargniony Pietia mógł pomylić miasta, tym bardziej że o twierdzy w Nikopolu wiedzieli wszyscy, a o miasteczku Plewna wcześniej mało kto słyszał. Kazantzakis jednak nie wierzył w roztargnienie, a i sam Pietia uparł się i twierdził, że doskonale pamięta, jak kodował właśnie Plewnę, bo nazwa go śmieszyła. Najgorsze, że według słów Erasta Pietrowicza, obecnego na jednym z przesłuchań, Jabłokow wyraźnie coś ukrywał i robił to bardzo nieumiejętnie. To, że Pietia zupełnie nie umie kłamać, Waria świetnie wiedziała. A tymczasem wszystko pachniało trybunałem.
Prawdziwego winowajcy Fandorin szukał jakoś dziwnie. Rankami ubierał się w idiotyczny pasiasty trykot i długo robił angielską gimnastykę. Całymi dniami leżał na łóżku polowym, z rzadka tylko zjawiał się w klubie u dziennikarzy. Palił cygara, czytał książkę, pił wino, nie upijając się, a rozmowy wszczynał niechętnie. Nie dawał Warii żadnych poleceń. Zanim powiedział „dobranoc”, mówił tylko: „Jutro w-wieczorem zobaczymy się w klubie”.
Waria irytowała się, świadoma swojej bezradności. W dzień chodziła po obozie, bardzo uważnie patrzyła, czy nie zobaczy czegoś podejrzanego. Niczego podejrzanego nie widziała, toteż zmęczona szła do pałatki Erasta Pietrowicza, żeby go rozruszać i pobudzić do działania. W barłogu radcy tytularnego panował zaiste przerażający nieład: wszędzie poniewierały się książki, trójwiorstowe*[* Mapa wojskowa, na której jeden cal odpowiadał trzem wiorstom (przyp. tłum.).] mapy, oplatane butelki po bułgarskim winie, ubrania, kule armatnie, które oczywiście pełniły rolę ciężarków. Pewnego razu Waria nie spostrzegła się i usiadła na talerzu z zimnym pilawem, nie wiadomo czemu postawionym na krześle. Okropnie się wtedy rozzłościła i potem w żaden sposób nie mogła wyprać tłustej plamy na swojej jedynej przyzwoitej sukni.
Wieczorem siódmego lipca pułkownik Lucan urządził w klubie (tak na angielską modłę zaczęto nazywać namiot dziennikarzy) przyjęcie urodzinowe. Z tego powodu z Bukaresztu dostarczono trzy skrzynki szampana, przy czym jubilat twierdził, że zapłacił po trzydzieści franków za butelkę. Wyrzucił pieniądze w błoto – szybko o nim zapomniano, prawdziwym bohaterem dnia stał się bowiem d’Evrait.
Rano, uzbrojony w wygraną od pognębionego McLaughlina lunetę Zeissa (Fandorin, nawiasem mówiąc, za swoją nędzną setkę dostał cały tysiąc – i wszystko to dzięki Warii), Francuz puścił się w zuchwałą ekspedycję: w pojedynkę pojechał do Plewny dzięki swej opasce korespondenta dostał się na przednią rubież wojsk nieprzyjaciela i nawet zdołał przeprowadzić wywiad z tureckim pułkownikiem.
– Monsieur Pieriepiołkin wyjaśnił mi uprzejmie, jak najlepiej przedrzeć się do miasta, nie dostając po drodze kuli w łeb – opowiadał otoczony przez zachwyconych słuchaczy d’Evrait. – To w samej rzeczy okazało się nietrudne: Turcy nie raczyli nawet wystawić porządnych wart. Pierwszego askara spotkałem dopiero na przedmieściu. „Czego się gapisz?! – krzyczę. – Prowadź mnie co żywo do naczelnego wodza”. Na Wschodzie, panowie, trzeba przede wszystkim zachowywać się jak padyszach. Jak ktoś się drze i wymyśla, to widać ma prawo. Prowadzą mnie do pułkownika. Nazywa się Ali-bej – czerwony fez, czarne brodzisko, na piersi znaczek akademii Saint-Cyr. Świetnie, myślę sobie, la belle France mi pomoże. Tak a tak, mówię, prasa paryska. Wyroki losu rzuciły mnie do obozu Rosjan, ale tam – śmiertelna nuda, żadnej egzotyki, nic, tylko pijaństwo. Czy dostojny Ali-bej nie zechciałby mi udzielić wywiadu dla paryskich czytelników? Nie odmówił. Siedzimy, pijemy sorbet. Ali-bej pyta: „Czy jest tam jeszcze ta cudowna kawiarnia na rogu bulwaru Raspaille i rue de Sèvres?” Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy jest, czy nie, bo w Paryżu dawno nie byłem, ale mówię: „A jakże, i to nawet ładniejsza niż przedtem”. Pogadaliśmy o bulwarach, o kankanie, o kokotkach. Pułkownik całkiem się rozczulił, brodę zmierzwił… a miał potężną, istny marszałek de Rais… i wzdycha: „No nie, niech ta przeklęta wojna się skończy, a wtedy do Paryża, do Paryża”. „Prędko się skończy, efendi?” „Prędko – mówi Ali-bej. – Bardzo prędko. Rosjanie wyrzucą z Plewny mnie i moje nieszczęsne trzy tabory, a wtedy naprawdę będzie koniec. Droga do Sofii stanie otworem”. „Ajajaj – użalam się. – Śmiały z pana człowiek, Ali-beju. Z trzema batalionami przeciwko całej armii rosyjskiej! Z pewnością napiszę o tym w swojej gazecie. Ale gdzież jest prześwietny Osman Nuri-pasza ze swoim korpusem?” Pułkownik zdjął fez, machnął ręką. „Obiecał, że będzie jutro. Ale nie zdąży, bo drogi złe. Nadejdzie najwcześniej pojutrze pod wieczór”. W sumie miło spędziliśmy czas. I o Konstantynopolu pogadaliśmy, i o Aleksandrii. Siłą musiałem się stamtąd wyrywać, bo pułkownik już kazał zarzynać barana. Stosownie do rady monsieur Pieriepiołkina z treścią wywiadu zaznajomiłem sztab wielkiego księcia. Moją rozmowę z dostojnym Ali-bejem uznano tam za interesującą – skromnie zakończył korespondent. – Przypuszczam, że jutro tureckiego pułkownika czeka mała niespodzianka.
– D’Evrait, ty szalona głowo! – Sobolew ruszył ku Francuzowi, chcąc chwycić go w swe generalskie objęcia. – Prawdziwy Gal! Chodź, to cię ucałuję!
Twarz d’Evraita ukryła się za wspaniałą brodą, a McLaughlin, który grał w szachy z Pieriepiołkinem (kapitan już zdjął czarną opaskę i dwojgiem skupionych oczu wpatrywał się w szachownicę), sucho zauważył:
– Kapitan nie powinien był wykorzystywać pana w charakterze zwiadowcy. Charles, mój drogi nie jestem pewien, czy z punktu widzenia etyki dziennikarskiej pański wypad jest całkiem bez zarzutu. Korespondent neutralnego państwa nie ma prawa w konflikcie stawać po czyjejkolwiek stronie, a tym bardziej brać na siebie roli szpiega, ponieważ…
Ale wszyscy, z Warią włącznie, tak zgodnie rzucili się na celtyckiego nudziarza, że ten był zmuszony zamilknąć.
– Oho, ależ tu wesoło! – rozległ się nagle donośny, pewny siebie głos.
Waria odwróciła się i zobaczyła w wejściu postawnego oficera huzarów, czarnowłosego, z zawadiackimi wąsami, nieustraszonymi, lekko wypukłymi oczami i nowiutkim Świętym Jerzym na mentyku*[* Krótki płaszcz huzarski (przyp. tłum.).]. To, że stał się przedmiotem powszechnej uwagi, ani trochę wchodzącego nie speszyło – przeciwnie, huzar uznał to za rzecz samą przez się zrozumiałą.