Выбрать главу

– Rotmistrz grodzieńskiego pułku huzarów, hrabia Zurow – przedstawił się oficer i zasalutował Sobolewowi. – Nie pamięta pan, ekscelencjo? Razem zdobywaliśmy Kokand, służyłem w sztabie Konstantina Pietrowicza.

– Pamiętam, a jakże. – Generał skinął głową. – Zdaje się, że oddano pana pod sąd za grę w karty podczas marszu wojsk i pojedynek z jakimś intendentem.

– Bóg był łaskaw, upiekło mi się – beztrosko odrzekł huzar. – Mówiono mi, że jest tu mój dawny przyjaciel, Erazm Fandorin. Mam nadzieję, że to prawda?

Waria szybko spojrzała na siedzącego w odległym kącie Erasta Pietrowicza. Ten wstał, wydał męczeńskie westchnienie i smętnie rzekł:

– Ipolit? S-skąd się wziąłeś?

– Jest, niech ja skonam! – Huzar rzucił się na Fandorina i zaczął nim potrząsać, i to tak mocno, że głowa Erasta Pietrowicza kiwnęła się w tył i w przód. – A mówili, że cię w Serbii Turcy nabili na pal! Oj, zmizerniałeś mi, bratku, nie można cię poznać. Skronie farbujesz, żeby poważniej wyglądać.

Nie ma co, krąg znajomych radcy tytularnego przedstawiał się coraz ciekawiej: pasza Widynia, szef żandarmerii, a teraz jeszcze ten huzar jak malowanie, który zapędy miał wyraźnie wyglądał na awanturnika. Waria jak gdyby niechcący podeszła trochę bliżej, żeby nie uronić ani jednego słowa.

– Ano, rzuca nami los, rzuca. – Zurow przestał potrząsać rozmówcą i z kolei zaczął go klepać po plecach. – O swoich przygodach opowiem ci na osobności, tête-à-tête, bo to opowiastka nie dla pań – Filuternie łypnął okiem na Warię. – No, a finał znany: zostałem bez grosza, sam jeden, z sercem rozbitym w kawałki. – Znowu spojrzenie w stronę Warii.

– Kto by p-pomyślał! – Fandorin, odsuwając się, skomentował tę wypowiedź.

– Jąkasz się? Kontuzja? Bzdura, to minie. Pod Kokandem fala wybuchu tak mną rąbnęła o mur meczetu, że przez miesiąc szczękałem zębami. Czy uwierzysz – kieliszkiem do ust nie mogłem trafić. A potem nic, przeszło.

– A jak t-trafiłeś tutaj?

– Oj, Erazm, bracie, to długa historia.

Huzar obrzucił wzrokiem bywalców klubu, popatrujących na niego z wyraźną ciekawością, i powiedział:

– Nie krępujcie się, panowie, podejdźcie. Ja tutaj opowiadam Erazmowi swoją szecherezadę.

– Odyseję – poprawił półgłosem Erast Pietrewicz, rejterując za plecy pułkownika Lucana.

– Odyseja to w Grecji, a ja miałem właśnie szecherezadę. – Zurow narobił słuchaczom apetytu dłuższą pauzą i zaczął opowiadać. – A zatem, panowie, wskutek pewnych okoliczności, które znamy tylko ja i Fandorin, znalazłem się w Neapolu, po prostu na bruku. Pożyczyłem od konsula rosyjskiego pięćset rubli… więcej, kutwa, nie dał… i popłynąłem morzem do Odessy. Ale po drodze diabeł mnie skusił i zagrałem w banczek z kapitanem i sternikiem. Ograli mnie, szelmy, do ostatniego grosza. Ma się rozumieć, narobiłem rabanu, nadwerężyłem nieco mienie okrętowe, no i w Konstantynopolu mnie wywalili… to znaczy, chciałem powiedzieć, wysadzili na ląd, bez pieniędzy, bez rzeczy i nawet bez kapelusza. A tu zima, panowie. Turecka wprawdzie, ale zawszeć to zimno. Co było robić, poszedłem do naszego poselstwa. Przedarłem się przez wszystkich cerberów do samego posła, Nikołaja Pawłowicza Gnatjewa. Dusza człowiek. Pieniędzy, powiada, pożyczyć nie mogę, bo z zasady jestem wrogiem wszelkich pożyczek, ale jeśli chcesz, hrabio, mogę pana wziąć do siebie jako adiutanta – dzielni oficerowie zawsze są mi potrzebni. W tym wypadku otrzyma pan zwrot kosztów i całą resztę. No więc zostałem adiutantem.

– Samego Gnatjewa? – Sobolew pokiwał głową. – Widać chytry lis dostrzegł w panu coś szczególnego.

Zurow skromnie rozłożył ręce i ciągnął opowieść.

– Od razu pierwszego dnia nowej służby wywołałem konflikt międzynarodowy i wymianę not dyplomatycznych. Nikołaj Pawłowicz wyprawił mnie z zapytaniem do znanego świętoszka i rusofoba Hasana Hajrułły. To najważniejszy pop u Turków, coś jak papież.

– Szejch-ul-islam - uściślił notujący wszystko McLaughlin. – Raczej ktoś w rodzaju waszego oberprokuratora Synodu.

– O to, to. – Zurow kiwnął głową. – Właśnie mówię. No i z tym Hajrułłą od razu się sobie nie spodobaliśmy. Ja mu przez tłumacza klaruję, co i jak: „Wasza eminencjo, mam pilny list od generała-adiutanta Gnatjewa”. A ten, sobaka, łypie oczami i odpowiada po francusku – specjalnie, żeby dragoman*[* Na Wschodzie – tłumacz przy placówce dyplomatycznej (przyp. tłum.).] nie złagodził: „Teraz pora na modlitwę. Czekaj”. Siada w kucki, twarzą do Mekki, i dalej przygadywać: „O wielki i wszechmogący Allachu, okaż łaskę twemu wiernemu słudze, daj mu, nim umrze, zobaczyć, jak smażą się w piekle podli giaurowie, niegodni deptać Twoją świętą ziemię”. No, nieźle. Od kiedy to do Allacha modlą się po francusku? Dobra, myślę sobie, to ja też wprowadzę nowinkę do naszej prawosławnej wiary. Hajrułła odwraca się do mnie, gębę ma zadowoloną – no bo jakże: pokazał giaurowi, gdzie jego miejsce. „Dawaj list twego generała” – mówi. „Pardonnez moi, eminence - odpowiadam. – My, Rosjanie, mamy teraz akurat poranne nabożeństwo. Niech eminencja chwileczkę poczeka”. Buch na kolana i modlę się w języku Corneille’a i hrabiego Monte Christo: „Boże wszechmogący, uraduj grzesznego sługę twego, bojarzyna… chciałem powiedzieć, chevalier Ipolita… i pozwól mu oglądać, jak psy muzułmańskie smażą się na patelni”. No, krótko mówiąc, nieco skomplikowałem i bez tego niełatwe stosunki rosyjsko-tureckie. Hajrułła nie przyjął listu, głośno zaklął po swojemu i wyrzucił mnie za drzwi razem z dragomanem. Nikołaj Pawłowicz, no cóż… dla przyzwoitości mnie zbeształ, ale myślę, że był zadowolony. Wiedział pewnie, kogo posyłać, do kogo i po co.

– Brawo, po turkiestańsku – pochwalił Sobolew.

– Ale niezbyt dyplomatycznie – dociął kapitan Pieriepiołkin, niechętnie patrząc na nonszalanckiego huzara.

– Toteż niedługo byłem dyplomatą – westchnął Zurow i w zadumie dodał: – Widać to nie moja niwa.

Erast Pietrowicz dosyć głośno chrząknął.

– Idę kiedyś przez most Galacki, kłuję w oczy mundurem rosyjskim i popatruję na ślicznotki. Chociaż są w czadorach, ale tkaninę, diablice, wybierają przezroczystą jak się tylko da, tak że w sumie jeszcze bardziej kuszą. Nagle widzę, że w kolasce jedzie coś boskiego, aksamitne oczy błyskają sponad woalki. Obok tłusty eunuch Abisyńczyk, prawdziwe wieprzysko, z tyłu jeszcze kolaska ze służebnicami. Zatrzymałem się, ukłoniłem – z godnością, jak przystało na dyplomatę, a ta zdjęła rękawiczkę i białą rączką posyła mi – tutaj Zurow złożył usta w trąbkę – pocałunek.

– Zdjęła hękawiczkę? – spytał z miną eksperta d’Evrait. – Ależ to nie byle co, panowie. Phohok uważał ładne hączki za najbahdziej kuszącą część kobiecego ciała i suhowo zabhonił dobrze uhodzonym muzułmankom chodzić bez hękawiczek, żeby nie wodzić mężczyzn na pokuszenie. Tak więc zdjęcie hękawiczki c’est un grand signe, tak jakby Europejka zdjęła… A zhesztą, dajmy spokój pohównaniom. – Stropił się, z ukosa spoglądając na Warię.

– No widzi pan – podchwycił huzar. – Czy po czymś takim mogłem obrazić damę brakiem uwagi? Chwytam klacz za uzdę, zatrzymuję powóz, chcę się pasażerce przedstawić. A tu eunuch, ten but glancowany jak nie chlaśnie mnie batem w pysk! Co miałem począć? Wyjąłem szablę, przeszyłem gbura na wylot, wytarłem klingę o ten jego jedwabny kaftan i niewesoły wróciłem do domu. Nie ślicznotka mi już była w głowie. Czułem, że to się dobrze nie skończy. No i wykrakałem: koniec historii był paskudny.