– Prawdziwy z pana baśniopisarz, d’Evrait – zaczepnie stwierdził McLaughIin. – Pewnie swoim zwyczajem trochę pan zmyślił i upiększył.
Francuz uśmiechnął się łobuzersko i nic nie odpowiedział, a Zurow, który od pewnego czasu zaczął okazywać wyraźne oznaki zniecierpliwienia, nagle zawołał z emfazą:
– À propos, panowie, może by tak w banczek? Cóż my tylko gadamy i gadamy? Doprawdy, zupełnie nie jak ludzie.
Waria usłyszała, jak Fandorin głucho jęknął.
– Ciebie, Erazm, nie zapraszam – pospiesznie odrzekł hrabia. – Tobie diabeł pomaga.
– Ekscelencjo – oburzył się Pieriepiołkin. – Mam nadzieję, że nie dopuści pan, żeby w pańskiej obecności uprawiano hazard?
Ale Sobolew machnął nań ręką jak na dokuczliwą muchę:
– Daj pan spokój, kapitanie. Niechże pan nie będzie nudziarzem. Panu dobrze, w swoim oddziale operacyjnym masz pan jakąś robotę, a ja tu wprost zardzewiałem od nieróbstwa. Ja sam, panie hrabio, nie gram… naturę mam zanadto porywczą… ale chętnie popatrzę.
Waria zobaczyła, że Pieriepiołkin spogląda na pięknego generała wzrokiem zbitego psa.
– No, chyba że na małe stawki – ociągał się jeszcze Lucan. – Dla umocnienia frontowej przyjaźni.
– Oczywiście, dla umocnienia, i tylko na małe. – Zurow kiwnął głową, wysypując zapieczętowane talie z patrontasza na stół. – Po setce runda. Kto jeszcze, panowie?
Grę w bank zorganizowano migiem, wkrótce więc w namiocie zadźwięczało czarowne:
– Kobitka poszła.
– A my ją sułtanikiem, panowie!
– L’as de carreau.
– Cha, cha, zabieram!
Waria podeszła do Erasta Pietrowicza i spytała:
– Dlaczego on do pana mówi: Erazm?
– Tak już się p-przyjęło – uchylił się od odpowiedzi skryty Fandorin.
– Ech, – westchnął głośno Sobolew. – Krüdener pewnie wkracza do miasta, a ja ciągle siedzę, jak blotka w przykupce.
Pieriepiołkin sterczał obok swego idola, udając, że też jest zainteresowany grą.
McLaughlin, który stał osamotniony i zły z szachownicą pod pachą, wyburczał coś po angielsku i sam dla siebie przełożył na rosyjski:
– Mieliśmy tu klub, a zrobila sie jaskynia.
– Hej, człowieku, masz tam „Szustowa”? Przynieś no! – zawołał huzar do bufetowego. – Jak zabawa, to zabawa.
Wieczór doprawdy zapowiadał się wesoło.
Za to nazajutrz klubu nie można było poznać: Rosjanie siedzieli ponurzy i zgaszeni, korespondenci zaś – podekscytowani, rozmawiali półgłosem, i od czasu do czasu to jeden, to drugi dowiadywał się nowych szczegółów i biegł do telegrafu, stała się bowiem rzecz sensacyjna.
Jeszcze podczas obiadu po obozie rozeszły się jakieś niedobre wieści, a o szóstej, kiedy Waria i Fandorin szli ze strzelnicy (radca tytularny uczył pomocnicę obchodzenia się z rewolwerem Colt), spotkali niezdrowo pobudzonego Sobolewa.
– Ładne rzeczy – powiedział, nerwowo pocierając ręce. – Słyszeliście?
– Plewna? – z rezygnacją spytał Fandorin.
– Całkowita klęska. Generał Schielder-Schuldner szedł przebojem, bez rozpoznania, chciał wyprzedzić Osman-paszę. Naszych było siedem tysięcy, Turków o wiele więcej. Kolumny przypuściły frontalny atak i dostały się pod ogień krzyżowy. Zginął Rosenbohm, dowódca pułku archangiełogrodskiego, Kleinhaus, dowódca kostromskiego, jest śmiertelnie ranny. Poległa jedna trzecia naszych. Po prostu rzeźnia. Macie trzy tabory. I Turcy jakby nie ci sami, inni niż dotąd. Istne diabły.
– A co d’Evrait? – spytał szybko Erast Pietrowicz.
– A nic. Zielony ze strachu, mamroce jakieś usprawiedliwienia. Kazantzakis wziął go na przesłuchanie… No, teraz się zacznie. Może i mnie dadzą w końcu przydział. Pieriepiołkin napomykał, że są szanse. – Generał ruszył sprężystym krokiem w stronę sztabu.
Do wieczora Waria przebywała w szpitalu, pomagała sterylizować narzędzia chirurgiczne. Rannych zwieziono tylu, że trzeba było rozbić jeszcze dwa dodatkowe namioty. Siostry padały ze zmęczenia. Pachniało krwią i cierpieniem, ranni krzyczeli, modlili się.
Dopiero późnym wieczorem udało się Warii wybrać do namiotu korespondentów, gdzie, jak już mówiliśmy, atmosfera zasadniczo różniła się od wczorajszej.
Życie kipiało tylko przy karcianym stoliku, gdzie grano już drugą dobę bez przerwy. Blady Zurow kopcił cygarem i szybko wydawał karty. Nic nie jadł, za to pił bez przerwy i w dodatku ani odrobinę nie był pijany. Pod jego łokciem wyrosła góra banknotów, złotych monet i zobowiązań płatniczych. Naprzeciwko, mierzwiąc włosy, siedział oszalały pułkownik Lucan. Obok spał jakiś oficer, jasnowłosą głowę oparł na skrzyżowanych rękach. W pobliżu jak tłusty żuk krążył bufetowy, chwytając w locie życzenia huzara, któremu wyraźnie szła karta.
Fandorina nie było w klubie, d’Evraita także, McLaughlin grał w szachy, a Sobolew, otoczony przez oficerów, ślęczał nad mapą i nawet nie spojrzał na Warię.
Już żałując, że przyszła, Waria powiedziała:
– Hrabio, jak panu nie wstyd? Tylu ludzi poległo.
– Ale my żyjemy, mademoiselle! – z roztargnieniem odkrzyknął Zurow, stukając palcem w talię. – Dlaczego mamy żywcem wskakiwać do grobu? Łukasz, czego szukasz? To blef. Podbijam do dwóch.
Lucan zerwał z palca pierścień z brylantem.
– Odkrywam. – Po czym drżącą ręką bardzo powoli sięgnął po karty Zurowa, które leżały sobie koszulką do góry.
W tej chwili Waria ujrzała, jak do namiotu bezszelestnie wkracza podpułkownik Kazantzakis, strasznie podobny do czarnego kruka, który wyczuł słodki trupi zapach. Przypomniała sobie, jaki koniec miała poprzednia wizyta żandarma, i wzdrygnęła się.
– Panie Kazantzakis, gdzie jest d’Evrait? – zwrócił się do wchodzącego McLaughlin.
Podpułkownik, wieloznacznie milcząc, odczekał, aż w klubie zapanuje cisza. Odpowiedział krótko:
– U mnie. Pisze oświadczenie. – Odkaszlnął i dodał złowieszczo: – A potem się zobaczy.
Pauzę naruszył nonszalancki bas Zurowa.
– Aaa, to sławny żandarm Kozinakis? Witam pana, panie Zbitopyskow. – Po czym, błyskając bezczelnymi oczami, wyczekująco popatrzył na szkarłatnego ze złości podpułkownika.
– I ja się o panu nasłuchałem, panie zabijako – rzekł bez pośpiechu Kazantzakis, też patrząc huzarowi prosto w oczy. – Znana persona. Raczy pan powściągnąć język, bo inaczej zawołam straż i wsadzę pana do paki za gry hazardowe w obozie. A bank biorę pod areszt.